czwartek, 11 sierpnia 2011

RURY,ZLEPY,CIĄGI


PATRICIA ATKINSON
„W DOJRZEWAJĄCYM SŁOŃCU. O KOBIECIE, KTÓRA STWORZYŁA WINNICĘ”
(TŁ. HANNA PASIERSKA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2011 

Liczyłam na taką książkę, jakie sugeruje lato – ciepłą, pełną lekko musującego wina i upału. I taka, od jakich jestem w pewnym sensie uzależniona – gdy widzę w zapowiedziach wydawniczych zlepek słów przeprowadzka/winnica/jedzenie/Toskania – względnie Prowansja/nowe życie – spisuję tytuł i potem szukam na półkach księgarni. Czytałam ich mnóstwo i czasem myślę, że zbyt opalona jestem tym fikcyjnym słońcem Toskanii. Ale wciąż sięgam po nowe, gromadzę i zastawiam nimi specjalną półeczkę na moim regale z książkami. Nie mogę przejść obok takiej książki obojętnie, bo poruszają we mnie czułą strunę, bo opowiadają moje marzenia i uśmiecham się do ich przyjemnych okładek z zachodem słońca i cyprysami.
Tym razem dałam się podejść Patricii Atkinson, która porzuciła swoje miejskie życie na rzecz winnicy w Prowansji. Porzuciła trochę wbrew sobie. A może nie tyle wbrew co przez przypadek. Bardziej pragnęła uczestniczyć w marzeniu swojego męża, niż się z nim rozstać. A on właśnie takie miał marzenie. Francja. Winnica. Wino. Dom. Może niekoniecznie w takiej kolejności, bo winnica z winem były najważniejsze. W Polsce mówi się „słomiany zapał” – nie wiem, jakby to było po francusku, ale to bardzo pasuje do Jamesa. Usiadł w cieniu drzewa i patrzył, jak Patricia pracuje. Był chory, a potem pewnie udawał chorego. Tyle tylko, że odwrotu już nie było, bo wszystkie pieniądze były już wydane i pozostało tylko czerpać zyski z wina. Tyle tylko, że to wino nie rośnie na drzewach. Na drzewach rosną owoce, które trzeba podciąć, podwiązać, opryskać, podlać, zebrać, wycisnąć… ale przede wszystkim kochać. I choć to nie była w przypadku Patricii miłość od pierwszego wejrzenia, okazała się miłością na zawsze. Mąż się z nią rozwiódł, ale zostało żonie po mężu jego marzenie i żona zaślubiła się winogronom zamiast męża. Też dobrze, a w tym konkretnym przypadku nawet lepiej. Patricia jest bowiem kobietą sukcesu, o której kręcą filmy dokumentalne, która wyrobiła własną winną markę i która tuz przy końcu książki zamiast jednej winnicy miała już dwie. 
A zaczyna się od tego, że po francusku umie powiedzieć jakieś pięć słów i jedno zdanie, a o winie wie tyle – „Jakie to fantastyczne, że wytwarzamy podobne wspaniałości tak niewielkim nakładem pracy. Parę oprysków, trochę koszenia…” [s.50]
W mgnieniu oka okazuje się, że musi być silna, mądra, biegle władać francuskim i to francuskim dość fachowym, musi być szefem, musi być dyplomatą… Świat zaczyna jej się walić na głowę, a może tylko sama winnica i Francja? Podoba mi się w tej książce, że Atkinson nie ukrywa swojego strachu, ze nie ukrywa swojej naiwności, ze nie ukrywa swojej niewiedzy, swoich łez. Że nie boi się powiedzieć, jak bardzo czuje się osamotniona i zdana na innych. Nie koloruje swojej historii różowymi kredkami, nie twierdzi, że było łatwo. Docenia też pomoc wielu osób, bez których nie było by teraz wina Patricii Atkinson. Ja z punktu widzenia obserwatora, doceniam za nią, że była to mądra pomoc – nikt nie robił niczego za nią – gdy trzeba było wsiąść na podkaszarkę nikt nie wsiadał na podkaszarkę Patricii – sąsiad pokazywał jej jak to zrobić, którędy jechać i na co zwrócić uwagę, ale to ona musiała naciskać pedał gazu lub hamulec. Od samego początku była sama, choć nie sama. Dlatego wino smakowało lepiej – było w całości pracą jej własnych rąk i jej głowy – wieczorami czytała książki o enologii na przemian ze słonikiem języka francuskiego. 

Ale mimo iż podziwiam Patricię, mimo, że czytając jej historię widziałam prawdziwą kobietę, nie przerysowaną, kościstą i krwistą, to ta książka nie wywołała we mnie natłoku emocji. To zlepek scenek rodzajowych, zlepek potu, lejącego się z czół zbieraczy i zlepek fachowego słownictwa. „Dodałam enzymy pektolityczne, by wspomóc proces ekstrakcji i maceracji.” [s.329] Czytam to zdanie kilka razy i wciąż nie wiem, o czym ona mówi… Patricia jest zakochana w samym procesie powstawania wina. I ogromnie dumna z tego, że opanowała go od A do Z, chce być (jest!) doceniana w zamkniętym, hermetycznym kręgu enologów, chce pokazać, że wie, czym jest ta maceracja, zaimponować czytelnikom. Ale ja nigdy nie widziałam procesu zamiany owocu w wino, nie potrafię sobie go wyobrazić, wiec uciekałam wzrokiem za okno i powracałam do lektury, gdy butelki wina stały już na stole. 

I przychodzi mi do głowy pewna szalona myśl:
„Dzień mija wśród chaosu rur, pomp i remontages. Chai jest zastawiona drożdżami rosnącymi w licznych wiadrach. Rury krzyżują się na podłodze, pracują wszystkie trzy pompy. Kubły z wodą przygotowaną do spłukiwania jeszcze powiększają bałagan, potykamy się o kable i węże.” [s.162]
- czy to nie wspaniały pomysł na komiks????

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz