LILY PRIOR
„LA CUCINA”
(TL. EWA BARTŁOMIEJCZYK)
WYDAWNICTWO DOLNOŚLĄSKIE, WROCŁAW 2006
„La cucina” to z włoskiego kuchnia. Więc wiadomo, dlaczego po tę pozycję sięgnęłam – kuchnia, Włochy… nic mi więcej nie potrzeba.
Ale tu się zawiodłam srodze… (Może do myślenia powinno dać mi, iż książka jest wydana w serii do torebki…).
Spodziewałam się czegoś w stylu
„Afrodyzjaku” bądź „Szkoły niezbędnych składników”. A „La cucina”… to takie nie wiadomo co.
Rosa już od najmłodszych lat zajmuje się całym gospodarstwem – karmieniem ojca i matki, którzy toczą ze sobą nieustanną walkę i godzą się tylko w stogu siana, na chwilę potrzebną, by zaspokoić żądzę; siedmiu braci starszych i dwóch/jednego młodszego (Guerra i Paco bowiem urodzili się zrośnięci, mają dwie głowy, ale trzy nogi) oraz wszystkich parobków.
W kuchni odnajduje spokój i spełnienie. Jest czysta i niewinna. Ma co prawda adoratora – Bartolomeo, ale jest to chłopak z wyższych sfer. Mimo wszystko, zakochany w niej, pozbawia ją dziewictwa i obiecuje, że się z nią ożeni. Nie wychodzi, bo Bartolomeo w prawdziwie sycylijskich okolicznościach traci życie. Rosa w kuchni próbuje uśmierzyć swój ból, gotowaniem koi rany, zaczyna gotować tyle, że gospodarstwo nie nadąża z dostarczaniem składników, ubija wszystkie krowy, świnie, kury i matka w geście ostateczności zakazuje Rosie gotować. Dziewczyna nie może się z tym pogodzić i opuszcza wieś – ucieka do Palermo, gdzie podejmuje pracę bibliotekarki. Żyje skromnie i cicho, tyje i brzydnie, do czasu aż poznaje pociągającego l’Inglese z brzuchem i popsutymi zębami, ale kochającego jedzenie równie mocno jak ona.
Ta książka to takie pomieszanie z poplątaniem. Miejscami (bardzo krótkimi, ale przyjemnymi) to jak trylogia DeBlasi (fragmenty w domu l’Inglese, choćby ten, gdy przez dwa dni gotują - w cieple sycylijskiego słońca, na świeżym powietrzu - sos pomidorowy, rozmawiając, kochając się i czekając, poświęcając swój czas na równi sobie nawzajem, co przygotowywanej potrawie); miejscami kojarzyła mi się z „Przepiórkami w płatkach róży” (choć wiem, że to inny region świata); miejscami to jakaś sensacja.
A nad wszystkim unosi się dla mnie duch satyry – tak jakby autorka nie mogła się zdecydować, czy chce pisać w nurcie literatury sławiącej jedzenie i miłość, scalającej sztukę kochania i gotowania, stawiającej je na równi i czyniącej nierozerwalnymi; czy po cichu naśmiewać się z takich książek. Przerysowała Rosę i l’Inglese, by zaraz potem opiewać związek tych dwojga jako najpiękniejszą rzecz na świecie; przerysowała wioskę rodzinną Rosy i całą jej rodzinę, by zaraz stwierdzić, że rodzina to podstawa i najcenniejsze, co się posiada. Poza tym dodała jakieś mętne wątki sensacyjno – mafijne, z których chyba nie wiedziała, jak wybrnąć. I do tego romansowe wstawki rodem z „Niewolnicy Isaury” (matka tuż przed śmiercią wyznaje Rosie, iż ten, którego uważała za swego ojca nim nie jest…)
Góry, doliny, seks i melancholia, wielki bieg po fabule – ja naprawdę nie nadążałam z tymi zmianami konwencji i nastroju, nie mogłam się przestawiać i wyczuć rytmu tej opowieści.
Jako osobne historyjki – szczególnie te z domu rodzinnego Rosy, ewentualnie z posiadłości l’Inglese (on chyba nawet nie ma imienia w tej książce) – podobały mi się, ale jako cała powieść – nie dla mnie, chyba tylko, żeby schować do torebki, głęboko, na samo dno…
Moja ocena: 2,5/6
uu, a ja myślałam gdzie tu ją zdobyć ;)teraz już się nie będę tak spieszyć :D
OdpowiedzUsuń