wtorek, 31 grudnia 2013

NA KONIEC ROKU KOŃCZYNA CZYLI ZACZYNAM OD KOŃCA

HENNING MANKELL
„RĘKA”
(TŁ. PAULINA JANKOWSKA)
BIBLIOTEKA AKUSTYCZNA, WARSZAWA 2013
CZYTA LESZEK FILIPOWICZ

Nie znam Kurta Wallandera. Parę razy przechodziłam obok niego, kilka razy musnęłam go ramieniem, mam nawet na półce kilka historii z jego życia, ale do tej pory nie powiedzieliśmy sobie nigdy „dzień dobry”. A teraz jakoś się zdarzyło, że zaczepiłam w końcu Wallandera, tak po prostu, a on szeptał mi do uszu.
Opowiedział tako oto historię...
Chce kupić dom – gdzieś daleko od miasta, w ciszy i spokoju, wyobraźnia podpowiada mu jego ściany i jego dach, usadza przy drzwiach psa i pewnie nawet kubek z parującą kawą już stoi na wymarzonym stole. Tylko dom się jeszcze nie ziścił. Pewnego dnia kolega z pracy proponuje mu kupno domu – pojedź, obejrzyj, zastanów się, może to będzie twoje miejsce na ziemi. Kurt już się cieszy, bo w jego głowie wirują wciąż myśli o azylu gdzieś na wsi, o własnym zakamarku świata. Gdy widzi dom, coś w jego duszy drga, nie mocno, nie z siłą trzęsienia ziemi, ale być może, całkiem możliwe... I wtedy wychodzi, żeby zobaczyć ogród. A tam, między jego stopami, na świeżej ziemi leży dłoń... Ta dłoń należała do człowieka. Który pewnie teraz nie żyje... Tylko gdzie jest ciało?
To takie staroświeckie opowiadanie, nie toczy się szybko, nie jest pełne napięcia, ale ma w sobie zagadkę i ma w sobie jakiś urok. Zaintrygował mnie Wallander, którego wyobrażam sobie z dwudniowym zarostem i z bagażem doświadczenia na plecach. Dojrzały i pewien tego, czego chce. Ale przede wszystkim to, co mnie w nim urzekło, to ten siódmy zmysł, właściwy tylko dobrym detektywom – patrzy na miejsce zbrodni i czuje, że coś jest nie tak, nie widzi, a wie, patrzy tym okiem wewnętrznym, które czerpie z doświadczenia, ale też z pasji i powołania.
Nie podobał mi się jednak sposób interpretacji Filipowicza. Grał na tej nutce głosu, która odpowiada za ironię, za sarkazm, za lekki półuśmieszek. Wciąż miałam wrażenie, że ręka okaże się żartem, że Wallander wybuchnie śmiechem, choć nie pasowało mi to do Kurta, jakiego nie znam, ale o jakim słyszałam.
Cieszę się, że na koniec roku podaliśmy sobie ręce, że znajomość się zaczęła, choć od końca. Teraz będę już tylko wspominać z Wallanderem, będziemy się oglądać do tyłu i mam nadzieję, że on siedzi teraz gdzieś przy wymarzonym kominku i głaszcze wymarzonego psa. Życzę ci tego, Wallander, na koniec roku.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Biblioteki Akustycznej]

wtorek, 17 grudnia 2013

MIECZ NIE KOC

BARBARA O'NEAL
„SPOSÓB NA HAPPY END”
(TŁ. AGNIESZKA SOBOLEWSKA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2013

Mała dziewczynka żarliwie wierzy w Boga. Lubi rytuał niedzielnych ranków, gdy ubiera się odświętnie i idzie w stronę kościoła, żeby uczestniczyć w nabożeństwie. Przeżywa ją całą sobą i zazdrości chłopcom, że mogą służyć do mszy, że podają kielich i dzwonią dzwonkami. Jej największym marzeniem jest to, by zostać księdzem, ale nie ma na to szans. Pewnego dnia przychodzi do kościoła na spotkanie modlitewne. Jest trochę wcześniej, nikogo jeszcze nie ma. Na drżących nogach wchodzi na ołtarz i udaje, że przygotowuje się do mszy. Dostaje cios zza pleców od wściekłego księdza.
Pierwszy raz traci wiarę.
Wróciła do kościoła, gdy poznała Joaquina. Obydwoje wierzyli, obydwoje żarliwie. Oprócz Boga pokochali siebie nawzajem. Tuż przed planowanym ślubem wyruszają na pielgrzymkę do Santiago de Compostela – trochę w podzięce, trochę z prośbą. Z pielgrzymki wracają oddzielnie – Elsa zdruzgotana, a Joaquin z nadzieją na koloratkę pod szyją.
Drugi raz traci wiarę.
Teraz Elsa jest pastorem w Kościele Jedności. Znalazła miejsce, w którym może wierzyć tak, jak chce, w którym może się spełniać i być najlepsza w tym co robi. Na niej wspiera się cała społeczność, na niej buduje się duchowość sąsiadów i wiernych. Tymczasem Bóg znów zabiera jej wiarę – wraz z kilkunastoletnią parafianką, która traci życie, w ziemię wsiąka cała wiara Elsy. I wydaje się, że jest nie do odzyskania. I wydaje się, że Elsa już nigdy nie będzie szczęśliwa.
Traci trzeci raz wiarę.
Zostaje zawieszona w swoich obowiązkach i wraca do domu, w pobliże Joaquina, żeby znaleźć kolejny sposób na resztę życia.
Mam problem z tą książką, z tym, w jaki sposób mówi o wierze. To ciężki temat w społeczności, gdzie 99% to zdeklarowani katolicy, ale 99% z nich nie chodzi do kościoła. Ciężki temat w domu, w którym jest Bóg, a nie ma kościoła.
Zgrzyta mi ta mała dziewczynka, której wiara rozgrzana do czerwoności. Mam wrażenie, że może to być raczej smak zakazanego owocu, niż faktyczny głód Boga. Co prawda w mojej świadomości mgliście przewija się jakaś dawna księżowska opowieść o dziewczynce, która bardzo chciała przystąpić do komunii, jak jej siostra, ale była jeszcze za mała. Ksiądz nieopatrznie powiedział, że będzie mogła wziąć udział w sakramencie, gdy nie będzie już miała ani jednego mlecznego ząbka, a dziewczynka wybiła sobie je kamieniem, bo tak bardzo chciała już mieć Boga w sercu. To miała być historia na dowód tego, że dzieci potrafią wierzyć dużo mocniej. Pamiętam okres fascynacji kościołem u wszystkich dziewczynek w klasie, gdy biegałyśmy na mszę nawet dwa razy w jedną niedzielę. Ale myślę o tym, jak o religijnej płyciźnie – nie miałyśmy szans zanurzyć się w prawdziwy sens wiary, bo zbyt mało rozumiałyśmy.
Mocno kontrowersyjny jest też temat kobiet w kościele – tego, jak mogą się w nim spełniać. Słyszałam ostatnio w radiu wypowiedź papieża Franciszka, że „kobiety w kościele powinny być dowartościowane, a nie sklerykalizowane”. Elsa ze swoimi wątpliwościami i pragnieniami staje dokładnie na przeciw tej tezie i rozszarpuje ją na strzępy.
To w gruncie rzeczy książka o walce o to, by móc robić to, co się kocha.
O'Neal chciała stworzyć historię ku pokrzepieniu serc, taką, jakie pisała do tej pory, ale – świadomie, bądź nie – wkroczyła na pole minowe i lawiruje między wybuchami. Owszem – jest w tej książce miłość – też niełatwa, jest przyjaźń, jest siostra, której też trzeba pomóc w jej prywatnym trzęsieniu ziemi, jest siostrzenica, która zakochała się pierwszy raz w życiu, ale już na zawsze, jest społeczność, którą trzeba zaktywizować, dać jej małe poletko ziemi, żeby na nim wykwitł cały ogród, jest jak zwykle całe stado psów, bo trzeba mieć zawsze kogoś, kogo można podrapać za uszami i poklepać po grzbiecie.
Ale to, że Elsa jest/była pastorem zmienia wydźwięk tej książki, nadaje jej ciężkości i w miejsce etykietki „zmysłowa i romantyczna” wrzuca hasło „dyskusyjna i sporna”. Tym razem nie otula kocem, raczej daje w ręce miecz.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

60,80,100...

WOLFGANG HERRNDORF
„CZIK”
(TŁ. AGNIESZKA KOWALUK)
WAB, GRUPA WYDAWNICZA FOKSAL, WARSZAWA 2013

Najpierw była Tatjana. Najpiękniejsza w klasie. Z długimi, gęstymi włosami. Jedna z tych dziewcząt, których imię każdy chłopak wypisuje na tylnej okładce zeszytu do matematyki. Maik też. Jakiś czas temu po korytarzach szkoły poniosło wiadomość, że zaraz na początku wakacji Tatjana wyprawia swoje urodziny. Że to będzie gdzieś pod Berlinem. W wielkim pięknym domu. I że z dorosłych będzie tylko jeden wujek, nikogo więcej. Wiadomość elektryzuje, przebiega jak iskra między jednymi a drugimi nastoletnimi ustami. Maik szuka najlepszego prezentu dla dziewczyny – kompakt Beyonce odpada, bo da jej go co druga osoba - wiadomo, że to ulubiona wokalistka Tatjany. Chce być oryginalny. Wymyśla coś znacznie lepszego. Ale w przeddzień wakacji w jego piórniku nie spoczywa mała żółta karteczka z mapą dojazdu i dokładnym adresem. Jako jeden z nielicznych został ominięty przy rozdzielaniu zaproszeń.
„W domu z godzinę stałem pod prysznicem. Potem poczułem się trochę lepiej, mniej więcej tak, jak rozbitek dryfujący tygodniami po Atlantyku, kiedy obok przepływa wycieczkowiec i ktoś rzuca do wody puszkę Red Bulla, a statek odpływa dalej – mniej więcej tak.”
Jest sam w domu – mama na „farmie piękności” (kuracja odwykowa), tata w „podróży służbowej” (wyjazd z bardzo młodą, bardzo atrakcyjną i bardzo biuściastą asystentką). Ma przed sobą dwa tygodnie parnych, berlińskich wakacji, w których nic nie będzie się działo, bo jest sam, bo nie ma przyjaciół, bo żółte karteczki latają zbyt wysoko nad jego głową. I nagle w jego drzwi puka przeznaczenie – po drugiej stronie stoi Czik – „kolega” z klasy, Rosjanin, z jakimiś niemieckimi przodkami, chłopak, który ma powiązania z mafią, plastikową reklamówkę zamiast plecaka, problemy z językiem niemieckim, czasem przychodzi na lekcje pijany i ma najgorsze ciuchy w całej szkole. Dobrze ubranego, schludnego, akuratnego Maika dzielą od Czika tylko drzwi – ale w końcu je uchyla. Potem kradną starą ładę, otwierając ją magicznym sposobem na piłeczkę tenisową (a może magia nie istnieje?) i wyruszają do Siedmiogrodu – bo tam Czik ma dziadka, bo dziadek jest fajny i jeszcze dlatego, że przecież trzeba czasem spędzić urlop jak człowiek, na wycieczce zagranicznej.
W tej książce Tatjana jest najważniejsza, choć to nie jest książka o Tatjanie. Tatjana jest tą iskrą, która odpala samochód bez kluczyka. Ale potem zostaje gdzieś daleko w tyle. Bo to książka o tym, jak rodzi się przyjaźń – taka, która znaczy więcej nawet, niż impreza urodzinowa u najgorętszej laski w szkole. To książka o tym, że czasem trzeba zapomnieć o oddychaniu, żeby odetchnąć pełną piersią. I o tym, że tylko raz ma się szansę wskoczyć do kradzionej łady i wyruszyć na podbój świata – bez mapy, z pięknym planem, żeby skręcać zawsze tylko w prawo, albo tylko w miejscowości na literę M. I tylko raz ma się 14 lat i tyle szczęścia, żeby nawet dachująca łada nie zabiła w tobie sensu życia.
To powieść drogi, a ta droga nie jest tylko od punktu A do B, bo to skąd się zaczyna i dokąd się dąży nie ma tu najmniejszego znaczenia. Najważniejsze kto siedzi obok i czy będzie się w stanie pokonać własne lęki, ograniczenia, sztucznie narzucone bariery – czy z pełną świadomością da się wjechać rozklekotaną ładą w zastały i zatęchły porządek świata?
Świetna książka, dziejąca się powoli, nieśpiesznie, a jednocześnie pędząca sześćdziesiątką, osiemdziesiątką, setką! O tym, że zmiana wymaga po prostu przekręcenia kluczyka w stacyjce. I że nawet, jeśli nie ma się kluczyka, to zawsze znajdzie się piłka tenisowa.


[Książę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa WAB, należącego do Grupy Wydawniczej FOKSAL]

środa, 4 grudnia 2013

BIEŻNIA

LARS KEPLER
„ŚWIADEK”
(TŁ.MARTA REY-RADLIŃSKA)
CZARNE, WOŁOWIEC 2013

„Miejsca zbrodni i miejsca znalezisk są jak lustra,w których odbija się obraz sprawcy. Okruchy motywu znajdują się we wzorze krwi na tapetach i podłodze, wśród przewróconych mebli, śladów butów i w pozycji ciał. (…) Sprawca zawsze przydziela ofierze i miejscu specyficzne funkcje. (…) Wiele rzeczy jest przypadkowych, ale zawsze znajdzie się coś, (…) co prowadzi do motywu”. [s.334]
A na miejscu zbrodni jest nastolatka. Zamknięta była w izolatce, ale w zamku tkwi klucz.
Miranda jest naga. Ma głowę roztrzaskaną. A oczy zasłania dłońmi. Nie oddycha. Na tapecie rozbryzgi krwi.
A rzecz dzieje się w ośrodku wychowawczym dla dziewcząt, gdzie osiem nastolatek z problemami próbuje oddychać i przeżyć kolejny dzień. Gdzie kradną jedna drugiej najbardziej osobiste rzeczy, gdzie powstają układy i układziki, których trzeba nauczyć się na pamięć, a każda próbuje tego dnia nie zadać sobie żadnej rany ciętej, gdzie agresja chodzi z nimi za rękę, gdzie trzeba uczyć się kontrolować swoje emocje i gdzie powoli wygląda się przez okno do normalnego świata. Ale drzwi na noc wciąż pozostają zamknięte. Ale jest też izolatka, do której klucz ma zawsze opiekun, zostający z dziewczętami na noc. Elisabet, która powinna pilnować dziewcząt zniknęła. Nikt nie wie, którędy uciekła i dlaczego klucz, który powinien spoczywać w jej kieszeni tkwi oskarżycielsko w drzwiach. Po korytarzach biega panika. Z ust dziewcząt wydobywają się głośne krzyki. Jedne siedzą spokojnie i udają głazy. Jedne mają ochotę się pociąć, a niektóre kołyszą się regularnie w przód i w tył. I okazuje się nagle, że nie ma Vicky. A w jej pokoju zakrwawiona pościel. Pod poduszką młotek w kolorze krwi i z resztkami mózgu na obuchu.
Jaki miała motyw? Dlaczego roztrzaskała głowę koleżanki tępym narzędziem? Dlaczego zasłoniła oczy jej własnymi dłońmi? I w którą stronę uciekła?
Potem jest jeszcze porwane dziecko – świadek mówi, że porwała je istota z gałęziami zamiast dłoni.
I Flora, która organizuje fałszywe seanse spirytystyczne, żeby zarobić, ale nagle zaczyna widzieć prawdziwe duchy... A sprawą zajmuje się komisarz kryminalny Joona Lina, który sam ma mnóstwo problemów – śledztwo dyscyplinarne na karku i poszukiwania dziwnej, starszej kobiety Rosy, która wyszeptała mu do ucha „Czemu udajesz, że twoja córka nie żyje?”. Czy Joona ma córkę?
To kolejny mroczny skandynawski thriller, w którym wyczuwam zapach krwi, w którym dreszcze biegną po każdej stronie, w którym niewyobrażalne okrucieństwo, strach i determinacja, by przeżyć, wyzierają z każdej kartki. A wszystko na świetnym stelażu ze słów. Lars Kepler* znów dał popis – obudował ludzką krzywdę i głębokie psychiczne rany fabułą, którą połyka się i z niedowierzaniem uświadamia sobie fakt, że to syci.
„O w mordę!” - wyrwało mi się bezwiednie, gdy zamknęłam tę książkę. Nie do końca kulturalnie, ale adekwatnie do sytuacji. Zastygłam z półotwartą buzią i myślami biegłam po najeżonej wydarzeniami bieżni tej książki. Zmęczyłam się, bo tyle się działo, ale to zmęczenie było przyjemne, odprężające i każda moja myśl krzyczy „Chcę jeszcze!”.

* pod tym pseudonimem kryje się dwójka szwedzkich pisarzy Alexander Ahndoril i Alexandra Coelho Ahndoril, autorzy serii o komisarzu Joonie Linnie.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne]

czwartek, 28 listopada 2013

PIEKARA-DO ULUBIONYCH!

JACEK PIEKARA
„ALICJA T.1”
BIBLIOTEKA AKUSTYCZNA, WARSZAWA 2013
CZYTA TOMASZ SOBCZAK

Do odrapanego, zatęchłego, malutkiego i brzydkiego pokoju wpada piłka. Pewnie jest kolorowa i pewnie to jedyna tęcza, jaka zagląda przez okno. A okna już nie ma, bo z brzękiem wyleciało z ramy i rozprysło się na biurku i czystej kartce.
Okno i resztę mieszkania wynajmuje Aleks. Dzieciństwo i nawet wczesną młodość ma już za sobą. Kiedyś miał pieniądze, panienki, wypijał litry alkoholu, wyrabiał wierszówki w gazecie i żył od rautu do rautu. Ale wymyślił sobie ideę, wymyślił, że nie na tym polegać ma życie i zapragnął robić sztukę. Ale taką przez duże SZ. I poległ, bo jego mądry, dobry scenariusz, przerabiało już milion osób i został z niego strzępek, wśród pościgów, seksownych bohaterek i idola nastolatek w głównej roli. A i tak nikt scenariusza nie kupił. Aleks jada mało, bo go nie stać, pije lurowatą herbatę, bo lubi i próbuje nie poddać się w swojej walce. Z honorem i uporem odrzuca propozycję powrotu do pracy, na poprzednie stanowisko – nie chce znów się sprzedawać. Wierzy, że jeszcze mu się uda, choć wcale w to nie wierzy. Bo chyba czeka na cud. Bo chyba przecież upadł już tak nisko, że cud musi się zdarzyć. I zdarza się właśnie ta piłka. Wlatująca przez zamknięte okno. Za nią drzwiami wchodzi Alicja.
Alicja ma czternaście lat, przed sobą równie dużo, co już za sobą. Przeżyła niejedno, ale w życiu Aleksa rozsiada się próbując ukryć swój bagaż. Po prostu raz i drugi przychodzi na herbatę. Proponuje pieniądze za zbitą szybę, ale Aleks ich nie chce. Odpłaca się więc w inny sposób – pomagając Aleksowi znów uwierzyć w ideały.
Piekara stworzył dwie bardzo silne osobowości. Alicja jest nastolatką, ale ma zdanie wykute z marmuru, nie ma siły, by je przenieść, przestawić. Jest dwuznaczna moralnie, ale jednocześnie honorowa – paradoks polega na tym, że umie zrobić wszystko dla ludzi, których kocha, a bezlitosna jest dla tych, którzy stanowią zagrożenie. Ma lat czternaście, ale w sobie całe pokłady mądrości świata. Jest silna i mało w niej dziecka, choć powinna zostać tam, po drugiej stronie okna, skacząc w gumę i grając w piłkę.
Aleks to mężczyzna, który coś przegrał i przez to w swojej męskiej dumie czuje się zraniony. Niby nie chce nic od świata, ale wciąż liczy na to, że świat mu coś da. Nie za darmo – tu już nie ma złudzeń, ale uważa, że poświęcił wystarczająco dużo, żeby otrzymać nagrodę. On też jest silny, bardzo, tylko o tym zapomniał. Zapomniał, że jest władny obronić zaczepianego na ulicy żyda, że jest władny przeciwstawić się przemocy, że ma w sobie czar, który omamia piękne kobiety. Wyrzucił tę swoją siłę za okno i na szczęście wleciała z powrotem wraz z kolorową piłką i odłamkami szkła.
Jestem tą książką zahipnotyzowana. Jestem nią zaczadzona. Sączyła się w moje ucho na każdym spacerze, w każdym tramwaju, którym ostatnio jechałam, przy krojeniu chleba i wieczorem, tuż przed zaśnięciem. Nie mogłam się od niej oderwać. Dodatkowo głos Tomasza Sobczaka został dobrany idealnie – trochę brudny, trochę chropowaty, pełen tej beznadziei i potem niedowierzania, jaki w swoim głosie powinien mieć Aleks.

Piekara – do ulubionych!



[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Biblioteki Akustycznej]

wtorek, 26 listopada 2013

SEJF MURAKAMIEGO

HARUKI MURAKAMI
„BEZBARWNY TSUKURU TAZAKI I LATA JEGO PIELGRZYMSTWA”
(TŁ. ANNA ZIELIŃSKA-ELLIOTT)
MUZA SA, WARSZAWA 2013

Była sobie piątka przyjaciół. Był Akamatsu (tł.Czerwonososnowski), Omi (tł.Niebieskomorski), Shirane (tł.Białokorzeniowska), Kurono (tł.Czrnopolska), a pośród nich Tazaki (tł.Wielobrzeski). Gdyby ciąg ich nazwisk umieścić w teście na inteligencję, rzuca się w oczy jedno nazwisko. Tsukuru Tazaki był bezbarwny. Gdy ze sobą rozmawiali, w powietrzu płynęły kolory – Biała z Czarną i Czerwony z Niebieskim, przerzucali się nimi nad głową Tsukuru, chcąc nie chcąc. A on czuł się pusty. Czuł się w pewien sposób niegodny. Piąte koło u wozu.
Poznali się w czasach liceum, gdy nauczyciel wyznaczył uczniom kilka prac społecznych do wyboru. Ich piątka wybrała pomoc dzieciom, które nie radzą sobie z nauką. Zadzierzgnęli więzy, wzmocnili więzy, więzy stały się z czasem nierozrywalne – tak przynajmniej wszystkim się wydawało. Spotykali się często, ale zawsze w piątkę. W ich grupie było kilka zasad, jak kodeks, podpisany krwią, ale nigdy nie zwerbalizowany. To coś było jak zupełna pewność, której nie trzeba głośno mówić – na przykład to, że spotykają się zawsze wszyscy razem. Albo to, że nie ma między nimi żadnego napięcia seksualnego.
To był świetny układ i miał trwać po wsze czasy. Te wspólne dyskusje, wspólne słuchanie muzyki, Liszt grany przez Białą na pianinie, albo czarne płyty, obracające się wolno na talerzu adapteru, czytanie tych samych książek...
Gdy zaczęły się plany na przyszłość, każde z nich zakładało, że zostanie w rodzinnym Nagoi, żeby nie psuć tego paktu, żeby wciąż trwało przymierze. Wszyscy, prócz Tsukuru... On, jako ten bez barw, wymyślił sobie Tokio – tam na uniwersytecie wykładał znany specjalista od budowy dworców. A to właśnie chciał Tazaki robić w życiu – budować dworce. Inni patrzyli na te ucieczkę z powątpiewaniem. I chyba z lekką nutą nagany. Choć z ich ust biegły same pochwały i zachęta.
Pewnego razu, gdy Tsukuru przyjechał na jakiś weekend czy święto do domu, żadne z czworga przyjaciół nie chciało odebrać od niego telefonu. Uniki. Odsyłanie. Cisza.
W końcu Czerwony powiedział „Nie chcemy cię więcej widzieć” - i bez słowa wyjaśnienia odłożył słuchawkę.
Świat Tsukuru zachwiał się w posadach – bo co się stało? Bo czym zawiniłem? Czy to dlatego, że jestem bezbarwny?
Szesnaście lat później Tazaki spotyka Sarę. Pchany tajemniczym impulsem opowiada jej szkolną historię – ot, ciekawostka, ot, stare czasy. Ale okazuje się, że ma to wciąż głęboko pod skórą i jeśli rozdrapać, to leci wielkim potokiem krwi.
Sara stawia mu ultimatum – albo uporasz się i zabliźni się twoja rana, albo ja muszę odwrócić się na pięcie.
Tsukuru Tazaki jedzie w świat dowiedzieć się, czemu został odrzucony...
Jakich mam słów użyć, żeby o tej książce opowiadać? Co powiedzieć, żeby wydawać się obiektywną i nie brzmieć jak zakochana nastolatka? Co wymyślić, żeby wydawało się, że jestem surowym krytykiem?
Gdy czytałam tę książkę, w głowie miałam „Norwegian wood” - jedną z moich dwóch ulubionych „murakamich”. Między kartkami snuł się ten sam młodzieńczy zapał, ta sama wiara, że coś może być na zawsze i że się nigdy nie zmieni te same deklaracje i młodzieńcze pocałunki. Te same stopy oparte o róg stolika, przy słuchaniu muzyki i te same wizyty w tanich barach – na kawie. Te same rozważania i ta sama niepewność, czy jest się wartościowym człowiekiem.
I taka sama tajemnica...
Jak Murakami może być tak spokojny w obliczu nierozwiązanych zagadek, tych wszystkich rzeczy, które przydarzają się jego bohaterom? Jak może tak spokojnie sadzać Tsukuru do kolacja, albo kazać mu efektywnie pracować, nawet po godzinach, gdy ma do rozplątania tyle supłów na swoim życiu? Jak może kazać mu pływać w basenie, kilkanaście nawrotów i kilkadziesiąt minut, gdy to wszystko, co w nim siedzi, powinno go pociągnąć na dno w jednej sekundzie? Podziwiam jego zimną krew, jego brutalne wpychanie postaci w sieć niedopowiedzeń, tak, że gdy ruszą stopą, albo dłonią, to zaciska się jeszcze bardziej. I patrzy na to z boku, nie rzucając się od razu na ratunek. Jest metodyczny i konsekwentny. I co rusz dorzuca jakaś niteczkę niezwykłości, jakiś motek zdarzenia...
Oczywiście, muszę to powiedzieć, w swej brutalności nie oszczędza czytelnika. Bo nie daje łatwych rozwiązań i jak zwykle część historii bierze tylko dla siebie. Zagarnia i strzeże jej zazdrośnie. I nie pozwala nawet zerknąć, nawet musnąć. Wybitny jest w tym drażnieniu się.
I znów mnie zaczarował – ja murakami-masochistka!


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]

piątek, 15 listopada 2013

A SŁYSZAŁA PANI O...?

DOROTA SUMIŃSKA
„HISTORIE, KTÓRE NAPISAŁO ŻYCIE”
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2013

Z opowiadaniami jest trudno. Trzeba doskonale dobrać proporcje, idealną ilość liter zagotować, nie przesadzić w żadną stronę, nadać wyraźny smak, zapach, zaciekawić i szybko, bardzo szybko odurzyć, żeby potem wykończyć wszystko wspomnieniem pozostawionym na języku, Wyraźnym.
A ja nie do końca wierzę, że Sumińska się sprawdza w tym czarowaniu krótką formą. Mając w pamięci ciepłe, mądre „Zwykłe niezwykłe życie”, spodziewałam się takiego samego ugłaskania, takiego samego ocieplenia, od środka, ale do samego szpiku.
A tu jakoś chłodno, zupa niedogotowana.
Ja wiem, że te historie to kawał życia, jego czyste mięso. Że jakaś Marysia, jakaś Beni i jakiś Krzysiek, gdy otworzą tę książkę rozpoznają siebie, mimo że imiona zostały zmienione. Bo to zapis jakiś chwil, które Sumińska zasłyszała od znajomych, od rodziny, od ukochanych, złapała je i zapisała w książkę. Że ona po to jest, by pokazać, co się wydarza. Że jakiś mężczyzna ukrywa się w kamienicy przeznaczonej do rozbiórki, bo boi się nowej władzy; że jakaś dziewczynka już nie cieszy swojego ojca, bo on woli spotykać się z nową kobietą; że jakiś ojciec porzucił dziecko, a później już dorosłemu, cudem jakimś, śpiewa kołysankę, że jakaś matka stoi po drugiej stronie świata, niż jej córka i wolą obydwie, żeby wyniosła się tam na zawsze; że jakiś mężczyzna zdradza i chce odejść, a kobieta chce uciec w ramiona ciemnookiego mężczyzny; że młody chłopak w bidulu ma zniszczone życie i ciężko je naprawić...Ale to życie Sumińska daje nam jakieś niedopowiedziane. Jak ploteczkę wymienioną na schodach z sąsiadką. „A słyszała pani, że dyrektor szpitala potrącił psa i przywiózł go nocą na badania do ludzkiego szpitala?” „I co?” „No zbadali i zabrał. Trochę jednak ludzki jest.” „A pani słyszała o Zosi? Jako pierwsza kobieta w klubie skoczyła na spadochronie!”.
Każda z tych historii to zalewie szkic, jakby to był notatnik Sumińskiej, gdzie zapisała pomysły, gdzie zgromadziła postaci, żeby potem rozwinąć je w długie, zagmatwane historie na kilkaset stron. To jakby wyciąć kawałek zdjęcia, odciąć oczy a zostawić cała resztę – i człowiek się zastanawia, jak te oczy wyglądały? czy były najważniejsze? najpiękniejsze?
Jest tu kilka naprawdę pięknych szkiców, które poruszają i są kształtne, pełne, mimo że fragmentaryczne. To historia o bezzębnych staruszkach, którzy wyruszają w podróż życia z przyczepą kempingową; to wojenna historia żydowskiego kota Mońka, najpiękniejszego w całej dzielnicy; to historia niewyczerpywalnej miłości dwóch kobiet, z których jedna mieszka za rzeką i jeszcze to o zgubionej surowicy na jad żmii.
I jakoś tak po cichu myślę, że Sumińska to jednak naprawdę mocniej kocha zwierzęta. Piękniej o nich pisze. Cieplej.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

wtorek, 12 listopada 2013

PIĘKNIEJSZE OBLICZE ŚNIEGU

EOWYN IVEY
„DZIECKO ŚNIEGU”
(TŁ. MARCIN WRÓBEL)
PASCAL, BIELSKO-BIAŁA 2013

Każdy z płatków śniegu jest inny – żaden się nie powtarza. Jedne mają w środku kształt serca, a inne kształt łzy. Gdy dotykają ludzkiej skóry, ogrzane jej ciepłem topnieją, stapiają się z nią i nikną. Ale są takie dłonie, takie policzki, takie wargi, na których śnieżynki przysiadają i podrywają się gnane oddechem. Jest pewna istota, która najlepiej czuje się oddychając śniegiem.
To śnieżne dziecko, ulepione pewnej zimy przez dwójkę staruszków przed ich domem.
Jack i Mabel mieli kiedyś dziecko. Ale tylko przez chwilę, tylko przez sekundę, bo urodziło się za słabe, martwe. Jack pochował małe ciałko w ich ogrodzie. Wraz z nim pochowała się cała radość, jaką młode małżeństwo miało w sobie. Pochowały się wszystkie marzenia. W ziemi zakopane uśmiechy, dotyki, śmiech. Kobieta i mężczyzna przestali nagle być silni, ta tragedia powaliła ich i przykurczyła. Dookoła kolejne pary cieszyły się wzdętymi życiem brzuchami, kolejne pokolenia biegały wokół wielkiego rodzinnego stołu. Tylko oni byli martwi od środka. Mabel wymyśliła Alaskę. To chyba dlatego, że gdy pada śnieg, ubiera się dużo warstw ubrań i nie trzeba pokazywać, że się trzęsie ze strachu. I można oczy ukryć i uśmiech, którego nie ma, w wysoko zawiązanym szaliku. A w skrzyni na strychu, głęboko na samym dnie, przywieźć ze sobą małe niebieskie rękawiczki na sznurku.
Kupili ziemię i choć byli już starzy, postanowili ją uprawiać. Żeby chociaż czemuś dać życie, nadać sens.
Ale nie radzili sobie ze stratą, ze swoją miłością przygaszoną, z planami, które wyfrunęły przez okno. Jednego wieczora, po dniu jak zwykle cichym i pustym, Mabel wychodzi na dwór i gnana jakimś impulsem, sprawdza, czy śnieg da się ulepić w kulę. Jest idealny, więc bezwiednie formuje go i rzuca w stronę Jacka. A on, najpierw zdezorientowany, odpłaca się tym samym. Zaczynają się śmiać. A później lepią ze śniegu dziewczynkę. Jack formuje jej twarz – piękne usta, które Mabel barwi czerwonym sokiem, oczy, nos, uszy. A kobieta ubiera ją w błękitny szalik i rękawice.
Zostawiają ją taką piękną przed domem i idą zakończyć kolejny dzień. Trochę weselsi. I trochę napełnieni nadzieją.
Rano nie ma śladu po dziewczynce. Nie ma rękawiczek. Nie ma szalika. Za to są małe dziecięce ślady na śniegu.
I w głowie Mabel budzi się wspomnienie – piękna, rosyjska książka, baśń, którą czytywał jej tata, gdy była mała. Albo opowiadał z głowy. O dziecku, które powstało ze śniegu. O małej dziewczynce ulepionej z bieli przez dwójkę staruszków, którzy od zawsze marzyli o dziecku.
To piękna historia. Mimo że jest zimna, że kłuje kryształkami lodu, że dużo w niej łez, zamarzających na rzęsach, dużo bólu – tego cielesnego, gdy boli przetrącony kark, albo odmrożone dłonie, ale też tego, który trudniej ukoić, tego w samym środku człowieka, tego, który wywołują niespełnione marzenia i marzenia, którym się nie powiodło. Każdy płatek śniegu, który może zabić swoim chłodem, to małe dzieło sztuki. I tak jest z tą książką. Napisana s łowami, które są jak śnieżynki – mają w sobie niepowtarzalna moc, niesamowity klimat.
Dużo w niej pięknych widoków, ośnieżonych dolin, drzew, z których sypie się śnieżny puch, bezkresnych białych krajobrazów. I srebrne lisy, i rude lisy, i łoś, albo rosomak, uciekający przez otwarte pole. I człowiek, który w tym wszystkim próbuje znaleźć dla siebie miejsce, przeżyć, pobudzić ziemię do oddania mu kawałka siebie – zostawia w niej pot, łzy i nadzieję, a chce dostać w zamian życie. I palące się w oknie świece. I ta walka, by świecy wystarczyło do końca zimy.
A między tym wszystkim dziewczynka, która nie może usiedzieć pod dachem, bo brak jej powietrza. I kobieta, która w głowie przepowiada sobie starą baśń. I mężczyzna, który nie wierzy, ale tak bardzo chce się mylić w swym zwątpieniu.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Pascal]

wtorek, 5 listopada 2013

NADZIEJA POZŁACANA

JAN JAKUB KOLSKI
„DWANAŚCIE SŁÓW”
WIELKA LITERA, WARSZAWA 2013

On. Zbliżający się wielkimi krokami ku starości nauczyciel muzyki w wiejskiej szkole. Z poukładaną rzeczywistością i bałaganem w głowie. Co dzień toczy walkę z chrząszczem Anobium, który zamieszkał w nodze jego pianina – strzykawką wpuszcza do środka terpentynę i udaje, że chce zabić zwierzę – ale przecież zawsze terpentyny jest trochę za mało. Co dzień karmi sukę Pliszkę, która mieszka w budzie przed domem. Czasem dostanie jej się kopniak za nic, za to, że Fryderyka boli świat, za to, że wspomnienia to czas który już minął. Ale co dzień dostaje pełną miskę. Co dzień Fryderyk zasiada do swojego instrumentu i próbuje zagrać to, co ma w duszy – dźwięki zgrzytliwe, fałszujące, bo w duszy ma tyle mroku, że nuty niewidzialne... Raz w tygodniu przyjmuje u siebie w domu ucznia, który w sercu ma strach przed nauczycielem i niechęć do czarno-białych klawiszy. A potem przyjmuje jego matkę – pospiesznie, na siedząco, na stołku, przykrytym chustką w kwiaty, raz-dwa, jak melodia na anioł pański, musi wybrzmieć, bo taka kolej rzecz – żadnej w tym rozkoszy, żadnej miłości...
A w pokoju szafa pancerna, a w tej szafie jakieś mroczne, duszne sekrety i kawał życia, do którego się tęskni, Afryka, w której dorastał, ukochana matka na wyblakłych zdjęciach...
Ona. Trzydzieści jeden lat. Do tej pory leżała krzyżem na posadzce kościoła. I myła, karmiła, poiła, czesała chorych w szpitalu. Zakonnica, która pewnie nawet dokładnie nie wiedziała, jakiego koloru ma włosy. Ale wiedziała, jakiego koloru oczy ma jej ukochany. Bo zakochana była w figurze ciemnoskórego Jezusa, wiszącego w nawie. I do niego co dzień rano biegła, do niego budziły się jej powieki, jej palce, jej płeć, jej całe ciało. Dla niego wilgotniała. Pewna Agnieszka, którą los przygnał do szpitala, szeptem opowiedziała jej koleje swojego życia. Zauważyła, że Marianna pragnie mężczyzny, że zamknięte mury klasztoru nie dla niej. Dała jej w dłoń mapę i całą walizkę swoich ubrań. A potem popchnęła w jego stronę.
I tak, Marianna, która nazwała siebie Agnieszką, klucząc i opóźniając się, trafia przed dom Fryderyka – lichy, wybudowany z dawnej stacji kolejowej, z zastraszonym psem przed budą, ale z zapachem mężczyzny, ocierającym się o każdą ścianę.
To historia o tym, jak wiele twarzy ma każdy człowiek. Uderzyło mnie, jak obuchem, jak młotkiem w sam środek głowy, że w tej książce ani jeden człowiek nie jest szczery, ani jedna osoba nie powiedziała całej prawdy i tylko prawdy, że wszyscy kłamali z ręką na sercu, na Biblii, na udzie drugiej osoby. To też książka o tym jakie są kłamstwa motywacje, że pod powłoką każdej skóry czai się potrzeba miłości i akceptacji. Że żaden człowiek nie może żyć sam, choćby udawał, ze wystarczy mu zbity pies i kołatek w nodze pianina.
Nie uwierzę, jeśli usłyszę, że tak książka się komuś podoba. To nie jest książka do podobania. Jest przepełniona takim bólem, zazdrością, niezgodą na świat, pełna pretensji, zajadłości, zaciętości. Fryderyk jest zimny i wyrachowany, parzy się jak pies, aby znaleźć choć ziarno sensu w życiu. Marianna oczadzona zapachem swojego własnego ciała, nie panuje nad żądzami.
Litery lepią się od ludzkich soków. Nie potrzeba słów – dlatego Fryderyk na wstępie stawia warunek: „obliczyłem, że dwanaście [słów] w ciągu dnia wystarczy, żeby się w pełni porozumieć ze światem.” [s.34] – upomina, żeby tego przestrzegać. Zakażają tym prawie-milczeniem cały świat dookoła. W grę swoją dziką i dziwną wciągają kobietę z synkiem, co przychodzą na lekcje, jej męża, siostrę Fryderyka, tabuny przygodnych kobiet. I mnie, mocno w ich świecie zakleszczoną, nie znajdująca w sobie siły, by wyjść. Bo jak zwykle u Kolskiego, wszystko się dzieje po coś, nikomu nie każe cierpieć bez przyczyny i bez skutku, na samym końcu daje sztabkę nadziei, jak złoto, do schowania, zakopania głęboko, cenny...


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Wielka Litera]

sobota, 26 października 2013

KOMÓRKA

RUTA SEPETYS
„SZARE ŚNIEGI SYBERII”
(TŁ. JOANNA BOGUNIA I DAWID JURASZEK)
NASZA KSIĘGARNIA, WARSZAWA 2011

„Tę relację stworzono, aby zapisać rzeczywistość, by przemówić w świecie, w którym nasze głosy zostały zdławione. Relacja ta może Tobą wstrząsnąć lub Cię przerazić, ale nie to jest moim zamiarem. (…) Mam nadzieję, że skłoni Cię do działania, do dzielenia się prawdą. Tylko wtedy można mieć nadzieję, że takie zło nigdy się już nie powtórzy.” [s.316]

Odwykłam od wojny. Zostawiłam ją za sobą, wszystkie te „Inne światy” i „Pożegnania z Marią”. Zapakowałam do tej części głowy, której nie używam. Nie wracam tam, albo rzadko. Bo się boję. Bo nie rozumiem.
Teraz trafiłam na „Szare śniegi Syberii”. Ubrałam kożuch. Ubrałam niemyślenie i weszłam w tę książkę. Łapczywie, mocno, ale z lękiem.
Historię opowiada piętnastoletnia Lina. Taka piętnastolatka, jakiej już teraz się nie pozna. Bo staroświecka. Bo niewinna. Bo jakoś tak uroczo nieuświadomiona I żyjąca w innych czasach, gdy co innego było ważne. Owszem – potajemnie z wypiekami na twarzy rysuje portret chłopaka, który jej się spodobał, przeżywa rudą dziewczynę u jego boku, szeptanki uprawia z kuzynką Joaną, która marzy, by zostać lekarzem. Ale między tym wszystkim w salonie w jej domu odbywają się polityczne dyskusje. O Stalinie. O Hitlerze. O NKWD. O niepodległości Litwy. I plany ucieczki – do Niemiec, do Ameryki, w świat, jak najdalej. Litwa płonie wojną i to, że jakiejś Linie serce płonie w pierwszym zakochaniu nic nie zmienia. Mama zaszywa w płaszczu cenne przedmioty, a ojciec znika na całe dnie. Planują. Chcą uciec. Bo coś wisi w powietrzu, coś czego się obawiają. I nie zdążają. Pewnej nocy Lina, jej matka i jej dziesięcioletni brat Jonas, zostają zabrani. Ojciec nie zdążył dotrzeć jeszcze do domu.
Wagon, w którym kilkadziesiąt osób ledwo może oddychać. Dziura w podłodze Karabiny. Ledwo żywa kobieta z noworodkiem. Mała dziewczynka z lalką. Breja na obiad. Raz dziennie. I jakiś szesnastoletni chłopiec, który początkowo jest tylko jeszcze jednym współtowarzyszem, zabierającym cenne powietrze.
Jadą, wszyscy jadą, nie wiadomo gdzie.
Lina ucieka w świat swoich rysunków. Ma ogromny talent – obrazem zapisuje wszystkie okropności świata tego, a także mapę, obserwowaną ze szpary między deskami wagonu. Po to, by to wszystko jakąś pocztą cudowną, jakimś gołębiem lotniczym, wysłać w ręce ukochanego ojca. Który przecież jest gdzieś na pewno i szuka swojej żony i dzieci. Żeby tylko trafił nim będzie za późno.
Mocna, brudna, chora, przerażająca proza. Pełna naturalistycznych scen, trupów i beznadziei. Ale też z przebłyskami tęczy i wiarą w drugiego człowieka. I w koniec wędrówki.
Takie książki są terapią. To terapia dla tego, kto je pisze. Rodzina autorki miała podobne przeżycia w czasie wojny, co te opisywane w książce. Podobnie się bali. Podobnie marzli. Pewnie podobnie trafiali na dobrych i złych. I nie zawsze źli byli tylko po drugiej stronie linii. W mówieniu o wojnie używa się zawsze czarno-białych kolorów, rozdziela role – jeśli jesteś wilkiem, z zasady musisz być zły. Podoba mi się ta szarość w świecie Sepetys – szare krajobrazy pełne śniegu, ale też świadomość, że nie każdy jest tylko dobry i tylko zły. Że gdy marzniesz, obok ciebie w jurcie może siedzieć ktoś, kto zabrał ci dom i ciepły piec. A potem jemu ktoś odebrał to samo. Ale też znajdzie się czasem strażnik, który ma w rodzinie matkę Polkę, skazaną na obóz. I pozwoli ukraść ci trochę drzewa. Tym ta książka różni się od innych – tym dopuszczaniem do siebie oprócz nienawiści także współczucia wobec wroga. Tym, że wrogowi też czasem trzeba oddać głos. Niech opowie swoją historię.
Ale teraz znów zamknę wojnę na głucho w jakiejś komórce umysłu. Niech nie wychodzi. Przynajmniej na jakiś czas...


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Nasza Księgarnia]

piątek, 25 października 2013

SIĘGAJĄC DO ŹRÓDEŁ

ASA LARSSON
„BURZA SŁONECZNA”
(TŁ. BEATA WALCZAK-LARSSON)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2013

„Spróbujcie związać włosy, tak żeby się nie wplątały w zamek. Owińcie folią cały tułów i uważajcie przy podnoszeniu, bo mogą wypaść jelita. Anno, przyniesiesz papierową torebkę na dłoń?” [s.35]

Włosy nie wplątują się w zamek. Odcięta dłoń znaleziona została pod ławką. Brzuch był rozpruty. A do tego brak oczu. Wyłupione. Coś biblijnego unosi się w powietrzu. Jakieś „oko za oko”... A do tego to przecież kościół. Co prawda to wspólnota religijna Kościół Źródła Mocy, która przywodzi na myśl sektę, nie mniej jednak na posadzce owego kościoła leży jeden z najważniejszych jego członków – Wiktor Strandgard. Nosi przydomek Złoty Chłopiec. Bo żyje już drugi raz. Kiedyś umknął śmierci, która trzymała go już za włosy, udało się, a on uleciał ze swojego ciała, widział wszystko to, co się z nim działo, gdy lekarze wydzierali jego ciało z rąk kostuchy. Dotknął stopy Boga. I doznał objawienia.
A teraz umarł drugi raz. Umarł już na amen. Na śmierć. Na nieżycie.
To dzieje się w mroźnej Kirunie.
A w Sztokholmie, pewna młoda pani prawnik Rebeka Martinsson, gdy słyszy w radiu, że Złotego Chłopca już nie ma, blednie nad klawiaturą komputera. I na chwilę brakuje jej tchu. I musi wsadzić głowę między nogi, żeby w ogóle oddychać. I po pierwszym „nie wiem, kim jest”, przyznaje się „Znałam go osobiście”.
Musi wziąć się w garść, wziąć walizkę i wziąć urlop. I wrócić do Kiruny, gdzie w domu jej babki ukrywa się najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa. Sanna to siostra Wiktora. Kiedyś wszyscy troje uczyli się razem Boga i studiowali Biblię, zaznaczając ukochane fragmenty kolorowymi karteczkami. Teraz Rebeka jest w Sztokholmie i nie chce pamiętać przeszłości. Wiktor nie żyje, a Sanna stąpa po kruchym lodzie – oczy policji zwracają się ku niej, to ona widziała brata ostatnia...
Czytanie tej książki to dla mnie trochę jak podróż w czasie. Bo pierwszy tom cyklu wyszedł w Wydawnictwie Literackim na końcu, po piątej. Dlatego to jak oglądanie się przez ramię. Przerzucanie starych fotografii i niedowierzanie - „to ja tak kiedyś wyglądałam?”. To Rebeka była religijna? To Rebeka szukała Boga? To dlatego Rebeka mieszka w Sztokholmie! To dolatego Rebeka jest taka nieszczęśliwa! To dlatego Rebeka nie chce mieć z Kiruną już nic wspólnego! Dlatego każda bytność tam sprawia, że trochę brak jej tchu...
Wszystko zaczyna się układać w całość. Jakieś strzępki słów, aluzje, które odnalazłam w kolejnych częściach, jakoś się zamazały. Przynajmniej na tyle, że nie do końca już pamiętałam, jaki udział miała Martinsson w wydarzeniach opisanych w „Burzy słonecznej”.
Jak zwykle świetnie napisana. Jak zwykle mocna. Jak zwykle doskonale skonstruowani bohaterowie, głębia psychologiczna i śnieg w butach. Jak zwykle otacza tę książkę cienka warstewka lodu, która sprawia, że po kręgosłupie przebiega dreszcz, że wciąż mięśnie napięte i nie do końca można się uśmiechać. Teraz już wiem, co siedzi w Rebece, jaki robal zżera ją od środka i jeśli tylko się uśmiechnie, dopada jej radość i żywi się nią. Wiem, co sprawia, że ma problem z zaakceptowaniem mężczyzny w swoim życiu, że woli siedzieć za biurkiem całą noc, niż pójść z kimś na kolację. Co sprawia, że jak magnes przyciąga zbrodnie do wyjaśnienia, jakieś trupy pod wodą i odcięte ręce.
Piękny album ze zdjęciami, ale cały w sepii, smutny...


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

RUTA SEPETYS W KRAKOWIE

Zaczyna się tak:

„ZABRALI MNIE W KOSZULI NOCNEJ.
Patrząc dziś wstecz, dostrzegam oczywiste znaki – w kominku płonęły rodzinne zdjęcia, Mama zaszywała nocą biżuterię i srebra w podszewce płaszcza, a Papa wracał później z pracy. Mój młodszy brat Jonas zadawał pytania. Ja też, ale tak naprawdę chyba nie chciałam zauważyć tego, co się działo. Dopiero później zrozumiałam, że rodzice zamierzali uciec. Nie zdążyliśmy.”

To pierwszy akapit książki „Szare śniegi Syberii”. Brnę przez nią. Jak przez śnieg właśnie. Nie dlatego, że jest źle napisana. Czyta się sama, ale ja robię przystanki. Zdyszana. Zamroczona.
Bo to mocna książka – sama słowo Syberia to znak: wiadomo, że będzie zimno...

Piszę o tej jeszcze nie przeczytanej książce dlatego, że Ruta Sepetys przyjeżdża specjalnie, żeby spotkać się z polskimi czytelnikami. Ze Stanów. Do Polski. Do Krakowa.



Spotkanie z pisarką odbędzie się w sobotę 26 października o godzinie 11.00 w sali seminaryjnej nr 2, a następnie na stoisku Wydawnictwa Nasza Księgarnia B 45, w godzinach 12.00 do 13.00, Ruta będzie czekać na czytelników, na spotkanie oko w oko, na pytania, których ktoś nie ośmielił się zadać na głos.

Ja mam daleko, jeśli ktoś cieszy się spacerami w Krakowie, jeśli ktoś oddycha teraz powietrzem, gdzie unoszą się dobre książki, jeśli ktoś chodzi wokoło Hali Wystawowej – niech zajrzy i potem opowie mi, jak było...


środa, 16 października 2013

SAMOGON

FRIEDRICH ANI
„LUDZIE ZA ŚCIANĄ”
(TŁ. ELŻBIETA KALINOWSKA)
CZARNE, WOŁOWIEC 2013

Tabor nie ma ojca. A może gdzieś jest? Gdzieś w dalekim lub bliskim kraju? Może żyje, a może nie. Po prostu zniknął z jego życia. Zabrał się. Uciekł. Nie egzystuje.
Mężczyzna ma ponad pięćdziesiąt lat. Nakazał sobie nie potrzebować ojca i żyje w przeświadczeniu, że już go nie ma. No bo nie odzywać się trzydzieści lat, to jak śmierć.
Tymczasem pewnego dnia w słuchawce słyszy jego głos. Głos mówi, że kuleje, że bywał tu i tam, że gdyby Tabor chciał, to mogliby się spotkać, to mógłby mu opowiedzieć...
Tu sygnał rozłączanej rozmowy... Może coś się stało? A może zwyczajnie zabrakło drobnych...
Życie Tabora znów wywraca się na lewą stronę. Jedzie do rodzinnego miasta, które porzucił wiele lat temu, by odnaleźć ojca. Jest w tym szkolony – przez dwadzieścia lat pracował w policji, w sekcji do spraw poszukiwań. Ma swoje sposoby, by odnaleźć kogoś, kto zostawia jakikolwiek ślad. A tu śladem jest niedokończona rozmowa telefoniczna...
Tabor nie ma pieniędzy, więc musi się gdzieś zatrudnić. Stawia na to, co umie robić najlepiej – zostaje prywatnym detektywem. Jego pierwsza sprawa, to restaurator, który zaginął dwa lata wcześniej. Żona ma przeczucie. Żona chciałaby, żeby wznowić węszenie. Tabora staje na przeciw tej sprawy, a ona prowadzi go w dziwne rejony, w miejsca, w których nigdy nie był, ale też w te z odległej przeszłości.
„NDR Info” wedle słów z okładki książki, napisało, że „Ludzie za ścianą” to książka z ogromnym poczuciem humoru. Przecieram oczy ze zdziwienia. Zaglądam jeszcze raz między strony, choć nie chcę, czuję organiczny strach przed tą powieścią. Nie widzę tam uśmiechniętych twarzy. Ja nie jestem uśmiechnięta. To książka duszna, bijąca po twarzy, pełna niepokojów, lunatycznych scen. Tabor w tej powieści chodzi wciąż w oparach alkoholu – tu jedno piwo (na jednym nigdy się nie kończy), tam jakiś wymyślny drink, który w nazwie ma Rosję, wciąż i wciąż znieczulanie się procentami. Widzę jego sylwetkę, jak lekko chwieje się na pustej, zimnej ulicy. Jak idzie od baru do baru, usprawiedliwiając się tokiem śledztwa. Jest przymglony, a ja wraz z nim obijam się o kartki tej książki, boleśnie raniąc się w łokcie, w kolana.
Tylko, że on zachowuje jasność umysłu, jest od zawsze znieczulony – tak jak większość postaci, przewijających się przez tę powieść. Ja nie mam takiej odporności i często ląduję twarzą w tekście. To ciężka książka. Pomimo formy, jaką jest kryminał, która powinna być lekka, toczyć się wartko, przeskakiwać ze zdarzenia w zdarzenie. Ale za bardzo siedzimy w głowie Tabora, za mocno wchodzimy w jego klatkę piersiową. Robi się z tego psychoanaliza, babranie się w świecie, w którym nie jest różowo. I wszystkie postaci są jakieś powykrzywiane, jakieś poobijane, wybrakowane – jednemu brakuje szczęśliwego dzieciństwa, a innemu spokojnej starości.
I gdzieś pomiędzy tym wszystkim jest moje niedowierzanie – że tak można wyprowadzić czytelnika w pole, że tak można go omamiać, a potem zaskoczyć, że daje się na tacy piwo, a ono okazuje się mocnym samogonem.
To bimber ze słów – odurza.
Tylko że trzeba się przygotować na picie raczej na smutno.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne]  

piątek, 11 października 2013

AŻ SŁOWA...

KATARZYNA MAICHER
„PERSYMONA”
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2013

Bohaterka tej książki to trochę kobieta a trochę dziewczynka. Zasiada do pióra i kałamarza i opowiada nam, co się stało, że jest tym, kim jest. Opowiada nam swój dom. Swoje bycie pomiędzy ojcem i matką. Opowiada o tym, jak kiedyś byli szczęśliwi, mieszkali w pięknym domu z ogrodem, w dzielnicy, która niby w mieście, ale daleko od niego. Opowiada o tym, że jako dziewczynka wyślizgiwała się z objęć swojego domu i szła w nieznane – przypomina, jak eksplorowała świat, jak poznawała nienazwane, jak nocą leżała na ławce w ogrodzie i patrzyła w niebo. Wszystkie wycieczki rozognioną drogą, nie szosą. Łapanie motyli. Piękny świat, w którym jabłka wisiały na drzewie, a nie leżały w supermarkecie. Była dzieckiem do pewnego momentu szczęśliwym. Ojciec jest psychiatrą, pracuje w szpitalu. Matka to artystka, która co jakiś czas robi wystawę swoich prac, albo ilustruje książki dla dzieci. Wszystko toczy się harmonijnie. Dzieje się – trochę poza czasem, poza światem. I nagle w jej rodzinie wydarzyło się coś, czego bohaterka nie jest sobie w stanie uświadomić. Coś, co sprawia, że jej matka kładzie się do łóżka, nie potrafi z niego wyjść. A ojciec nie wraca do domu, bo łatwiej jest mu leczyć obcych, niż własną żonę. Ucieka w pracę, w swoje własne mity. Zawala się świat i dziewczynka zaczyna się bać rodziców. Boi się ich razem – gdy zamykają się wspólnie w sypialni, a ją wykluczają ze swojego kręgu, jakby przestali ją kochać. Boi się matki, bo potrafi godzinami nie przebierać piżamy na dzienny strój. I gdyby jej nie pilnować, miałaby brudne włosy. I boi się ojca, który miażdży ją psychicznie, im jest starsza, tym bardziej przygważdża ją do podłogi. To niema agresja. To wyżywanie się na niej za cały świat – za pacjentów, za matkę,za choroby.
To książka o tym, jak łatwo jest skrzywić dziecko, jak łatwo zranić je na całe życie niewyważoną miłością. Jak prosto zniszczyć je złym spojrzeniem, Jak złamać zbyt późnymi powrotami do domu. To książka rozliczenie, w którym bezimienna bohaterka dokonuje analizy siebie i rodziców, by móc dalej żyć, by sprawdzić, czy potrafi oddychać samodzielnie, nie obracając się na przeszłość. I to tak naprawdę książka o tym, że ona nigdy nie dorosła, że chora na depresję matka i zły, agresywny ojciec, zahamowali jej wzrost, pozwolili jej duchowi urosnąć tylko na metr czterdzieści, nawet, jeśli ciało poszybowało w górę. „Persymona zawsze będzie czymś pomiędzy. Słodkawy smak pomidora i moreli, kobiece biodra i dziecięce usta.” [s.174] „Persymona” Katarzyny Maicher też jest dokładnie pomiędzy. Jest przeskakiwaniem z dzieciństwa w dorosłość, jest bujaniem się między „za mała”, a „za stara”. Jest odgrzebywaniem wspomnień, które leżały głęboko pod ziemią po to, by przeżyć teraźniejszość. To psychoanaliza, psychoterapia, psychotrans, w który bohaterka wprowadza się, żeby zaczerpnąć powietrza – czasem się udaje, a czasem umiera...
Najpiękniejsze w „Persymonie” są słowa. Materia, z której utkana jest ta książka, to czysty jedwab – piękny, gładki, delikatny. Ale zimny – aby go ogrzać potrzeba temperatury naszego ciała. To tekst wymagający, który podporządkowuje nas sobie i zawłaszcza. Ale daje jeden z najpiękniejszych opisów miłości fizycznej, jaki czytałam. I daje słowa tak kruche i delikatne, jak porcelana, można się z niej napić piękna...
Tej książki nie połyka się na jeden raz. Raczej oblizuje się brzegi kartek. Niepewnie. Z przestrachem. To jak potrawa z ryby fugu – może zabić. Choć to tylko słowa. Aż słowa...


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

czwartek, 19 września 2013

BEZ LATARKI – DRESZCZE...

JOHAN THEORIN
„ŚWIĘTY PSYCHOL”
(TŁ. BARBARA MATUSIAK)
CZARNE, WOŁOWIEC 2013

Jan chce dostać pracę w przedszkolu Polana. To specyficzne miejsce. To budynek zrośnięty ze szpitalne dla psychicznie chorych. Ale egzystują w nim przestępcy. Kobieta, która zabiła swoje dzieci strzałem ze strzelby. Albo mężczyzna, który był seryjnym mordercą nastolatków. Część z nich ma dzieci. I o one uczą się i bawią w Polanie. Raz na jakiś czas – czasem codziennie, a czasem co kilka dni, spotykają się ze swoimi rodzicami na terenie szpitala. To nowatorska metoda leczenia – kontakt z dziećmi ma pomóc chorym wyzdrowieć, ma trzymać ich w ryzach, ma naprowadzać na dobry trop, na normalność, na rzeczywistość. A dzieci, na co dzień żyjące w rodzinach zastępczych, lub mieszkające w Polanie, mają z tych spotkań wynosić miłość rodzicielską, zapakowaną w ładny celofan i podaną na tacy. Mają ją przyswajać i dzięki temu lepiej uczyć się świata.
Jan na rozmowie kwalifikacyjnej dostaje dziwne zadanie. Leżą przed nim nakrycia głowy, a on na wybrać dla siebie jedno. Wybiera od razu – przebranie klowna, ale waha się i w końcu stwierdza, że nie jest pacjentem i nie chce wykonywać tego zadania. Lekarz, który prowadzi z nim rozmowę widzi jego moment wahania i doskonale wie, który kostium Jan chciał wybrać – klown symbolizuje tajemnicę.
Tak, z pewnością Jan coś ukrywa.
Jest niespokojny i boi się, że po referencje zadzwonią do przedszkola Ryś. A tam stało się coś, co Jan chce ukryć i musi ukryć, żeby dostać pracę w Polanie. A praca w Polanie jest mu potrzebna do osiągnięcia własnych prywatnych celów...
Jan żyje na jednym z wierzchołków trójkąta – jest teraźniejszość, gdy chwyta za rękę dziecko i prowadzi je przez długi korytarz, w objęcia nie widzianej od tygodnia szalonej matki. Drugi wierzchołek to jego przeszłość, wzorowego wychowawcy, oddanego pracy z dziećmi, zaangażowanego, kochającego to co robi i nagle gubiącego jedno z dzieci w lesie. Jednak najdłuższym ramieniem okazuje się jego własne dzieciństwo, to, gdy próbuje popełnić samobójstwo i trafia do kliniki psychiatrycznej, w której zakratowane okna mają go wyleczyć z samotności. Tam poznaje pewną dziewczynę, a ta dziewczyna wpłynie na jego życie tak mocno, że „święty psychol” będzie można mówić nie tylko na szpital, ale na Jana także.
To czystej krwi thriller psychologiczny – bez żadnych domieszek, rasowy z i z rodowodem. Jest tajemniczy. Jest nieprzewidywalny. Jest świetnie napisany. Jest mocny. Miałam dreszcze, gdy Jan brał za rękę jedno z dzieci i dziwnym podziemnym łącznikiem prowadził do windy. A winda jechała w górę, uprowadzała dziecko w świat nie do końca normalny. Wszystkie odgłosy wewnątrz piwnicy, wszystkie szmery zasypiającego przedszkola, wszystkie chroboty tajemniczych gości, wywoływały we mnie ten niepokój, którego oczekuje się od dobrze skonstruowanej intrygi.
To inna książka niż „Zmierzch”, to inny klimat i inny świat, choć nadal na każdej stronie jest zimno i szaro, tak jak tam. To świat, w którym ja musiałabym się poruszać z latarką, żeby zawsze mieć swoje prywatne światło i złudzenie, że obroni mnie przed cieniami na ścianach.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne]

środa, 28 sierpnia 2013

PROJEKT: OKŁADKA

BARBARA O'NEAL
„SEKRETY UCZUĆ”
(TŁ. SYLWIA TRZASKA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2013

„Piosenki, w tym ludowe (mnóstwo).
Blondynka, która wydaje się złośliwa (moja matka?).
Czarno-biały pies, który sypia ze mną w pokoju (Brenna).
Rysunki kredą na chodniku.
Gra w pchełki z jakąś inną dziewczynką (chłopcem?).
Pożar lasu.
Zabawa w chowanego w wysokiej trawie na wielkim polu.
Jestem przerażona, zgubiłam się.” [s.115]
Tessa się topiła. Brakowało jej tchu i szła pod wodę, na samo dno. Ale na szczęście udało jej się ujść z życiem. I wtedy, na tej granicy życia i śmierci, zdała sobie sprawę, że już kiedyś tak uciekała. Że już kiedyś miała usta pełne wody. Że już kiedyś musiało jej się udać, skoro teraz dzieje się to drugi raz.
Tessa topiła się na wycieczce – była przewodnikiem górskim, pracowała w agencji, organizującej wyprawy w dalekie kraje, mocno forsujące, wyczerpujące, takie, na których można sprawdzić siebie i dojść do granic własnej wytrzymałości. Jeden raz jej się nie udało – splot okoliczności, gruby jak węzeł, zacisnął się na jej szyi i pociągnął ją w dół, w wodę. Jedna z uczestniczek wycieczki nie miała szczęścia – już nie wróciła. Tessa poddaje się rekonwalescencji – noga, ręka, płuca, ale przede wszystkim serce. Ukrywa się w domku ojca – najważniejszego i najwartościowszego człowieka jakiego zna. Starego hipisa, surfera, miłośnika psów i właściciela drink baru. Codziennie chodzi nad ocean i spaceruje z psami. I rozpamiętuje – tę bliską przeszłość, gdy życie straciła Linda i tę dalszą, która ukazuje jej się w obrazach – raz jest pożar lasu, a raz gra w pchełki. O swoim dzieciństwie wie tylko tyle, że jej matka nie żyje, od czasu, gdy Tessa miała cztery lata. Wychowywała się z ojcem sztukmistrzem, na jarmarkach renesansowych. Zmieniała miejsca zamieszkania, zmieniała środowisko, zmieniała pory roku – tylko niebo nad głową zawsze pozostawało takie samo. Teraz próbuje dotrzeć do swoich korzeni. Nagle uderza ją, jak fala, że tak mało wie o sobie, o swoim pochodzeniu. A ojciec jest bardzo lakoniczny, jakby brakowało mu słów. Tessa wyrusza więc do Los Ladrones – do miejsca, w którym się urodziła, na farmę, na której powstała komuna, w której mieszkała kiedyś wraz z rodzicami. Wmawia sobie, że w swojej przeszłości chce grzebać przy okazji, że najważniejsze to wrócić do pracy i że w Los Ladrones znajdzie fantastyczny cel wycieczek. Ale tak naprawdę to jej prywatna wycieczka do tych omamów – do rysowaniu na chodniku i pokoju na wieży, do jakiejś dziewczynki i do kobiety, która wydaje się być jej matką.
Wyobrażam sobie piękną okładkę dla tej książki – przydymione zdjęcie dwóch małych dziewczynek, zanurzających patyki w rzece. Albo dwa psy, skaczące po oceanie – w sepii. Ewentualnie dwa kubki z kawą, stojące na plaży. Coś klimatycznego – kobieta w różowej koszulce i długowłosy pies obok to nie jest okładka, która współgra z tym tekstem. To okładka romansu, w którym mężczyzna ratuje kobiecie psa spod kół samochodu, a ona wdzięczna zawiesza na nim oko na dłużej.
A to jest książka zupełnie odwrotna – kobieta ratuje psa i romans jest na końcu. To przede wszystkim książka o wolności. O tym, że każdy ma prawo być kim chce, że nie powinno determinować cię pochodzenie, ale twoje własne marzenia.
Owszem, miłość mieszka w Los Ladrones. Taka z kart powieści, bo aż niemożliwa. I oczywiście, wiadomo, że będzie, bo w książkach miłość zawsze się zdarza. Ale to nie jest uczucie o smaku wanilii, proste i łatwe do przełknięcia – to raczej mocna, gorzka czekolada ze szczyptą chilli – bo on jest wdowcem z trójką dzieci, z których jedna wciąż tęskni za matką, a ona jest pokiereszowana – fizycznie, psychicznie, genealogicznie. Nic nie jest tu proste, choć tych dwoje chce wszystko na siłę uprościć. Nic nie jest takie, jak na okładce – różowe i świetliste.
To kolejna książka O'Neal, którą miałam przyjemność czytać.
Autorka pisze je z takim sercem i oddaniem, bo jest tam wszystko – co kocha – góry, psy, kulinarne odkrycia i kulinarne stałości – w kawiarni Stu Śniadań można przecież zjeść jajecznicę, którą umie zrobić każdy albo zapiekankę owocową, którą robi tylko mistrzyni kuchni.
A ja z oddaniem je czytam, bo mimo „złookładkowości” nie dałam się zwieść, dałam szansę tekstowi i dostałam śniadanie nr 4 „Pożywny chleb rodzynkowy z cynamonem” [s.272] i lubię to, oblizuję się, prosto się je, ale ma w sobie tyle smaków...


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

czwartek, 15 sierpnia 2013

BATONIKI MARS Z NISKOKALORYCZNĄ SAŁATKĄ

GEORGES FLIPO
„PANI KOMISARZ NIE ZNOSI POEZJI”
(TŁ. KRYSTYNA ARUSTOWICZ)
NOIR SUR BALNC, WARSZAWA 2013

Pani komisarz Viviane Lancier to jedyna kobieta w Wydziale Kryminalnym paryskiej policji. Czuje się silna, mając władzę nad mężczyznami. Czuje się silna, mogąc zaglądać w martwe oczy zwłok, gdy jej podwładni ze wstrętem odwracają wzrok. Czuje się silna, gdy zwracają się do niej per „pani komisarz”, nigdy nie używając jej imienia. I czuje się silna, gdy może wzywać ich do swojego gabinetu, a tam częstować ich gorzką reprymendą, albo słodką pochwałą.
Słaba czuje się tylko wtedy, gdy zostaje sama. Przeważnie w biurku ma kilka batoników Mars, a w biodrach troszkę za dużo centymetrów. Pani komisarz jest więc nieustannie na diecie – raz dieta rozdzielna, raz Dukana, a raz głodówka – czasem spotyka się z przyjacielem na szybki seks, żeby odreagować porwanie dziecka chińskim emigrantom, podpalenia w knajpie, albo jakieś morderstwo. Niestety jej wielka i prawdziwa miłość, zostawił ją dla młodszej i mniej zajętej nieustannym wertowaniem akt kobiety. Pani komisarz mieszka więc sama, jada sama i sama zasypia, marząc o szczuplejszych udach i mężczyźnie na stałe.
Tymczasem do jej wydziału trafia sprawa bezdomnego, zamordowanego na rogu quai Conti. Przypadkiem znalazł się tam też Augustine Monot, najmłodszy stażem pracownik Wydziału Kryminalnego – taki, który ma mnóstwo zapału, mnóstwo wdzięku, mnóstwo urody i idealny obwód w pasie. Pani komisarz ma do niego stosunek nader ambiwalentny – z jednej strony łakomie patrzy na jego pośladki, a z drugiej łapie się za głowę, gdy Monot pisze swoje raporty – z wykształcenia filolog tworzy piękne, długie, poetyczne wersje zdarzeń i nie omija żadnego ciała, znalezionego po drodze. Mimo że zabitym bezdomnym mogłaby się zająć policja z drugiej strony Sekwany. I wydział pani komisarz miałby spokojniejsze noce.
Bo od początku sprawa jest niełatwa – nie wiadomo, dlaczego mężczyzna został zabity, ale wiadomo, że był właśnie w drodze do Akademii Francuskiej, w swej przepastnej torbie niosąc tajemniczy wiersz, którego autorstwo przypisuje się Baudelair'owi. A wiersz zaczyna zbierać żniwo – wszyscy, którzy mieli z nim do czynienia, po kolei schodzą ze świata tego. I coraz mniej jest czasu na to, by odnaleźć sprawcę – bo czy sam wiersz, może strzelać z pistoletu do kolekcjonera oryginalnych dzieł Baudelaire'a, albo zatruć czyjś talerz z paellą? „Stanowczo śledztwo zmuszało Viviane do zajmowania się wszystkim, czego nie lubiła: kloszardami, literaturą, a teraz McDonaldem.” [s.36]
Ten kryminał czytał mi się lekko, jak arkusik papieru z wykaligrafowanym wierszem. Lekko, bo to powieść niebanalna – do tej pory nie miałam okazji czytać o wierszu, który zabija. Lekko, bo trup ściele się gęsto, a wszystko dzieje się szybko – jak zjedzenie niskokalorycznego dania, po całym dniu głodówki.
To kryminał bardzo klasyczny w swej budowie – mnóstwo osób, które mgły popełnić czyn, każdy ma motyw, ale każdy tak samo nadaje się na ofiarę.
Zestawienie przełożonego, co trzyma mocną ręką swój wydział i nowicjusza, który popełnia błędy oraz wyników ich wspólnej pracy, nie jest nowością. Zawsze jest jakiś mistrz i jakiś uczeń i zawsze jest tak, że czasem ten mistrz uczy się czegoś od swojego podwładnego. Ale do tej pory nie było pary takiej jak ta – silnej kobiety i słabego mężczyzny, kobiety realistki i mężczyzny romantyka, kobiety, co nie znosi poezji i mężczyzny, który cytuje wiersze erotyczne na konferencji prasowej francuskiej policji, w taki sposób, że wszystkim damom miękną kolana.
Ale dla mnie siłą napędową tej książki jest humor – uszczypliwy, takim szczypaniem w miejsca najczulsze, ale jednocześnie rubaszny. A do tego wszystkiego inteligentny. Ot, taka mieszanka batonika Mars z niskokaloryczną sałatką.
I mimo że nie polubiłam pani komisarz, że denerwowała mnie swoimi przeobrażeniami – z silnego komisarza w płaczliwą grubą babę, to z chęcią poszłabym z nią na piwo. Bo tylko ona może „mieć pokusę odjechać za nim, ale nie mogła zostawić zwłok na trotuarze – nie był to dzień wywozu dużych gabarytów.” [s.253]


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Noir Sur Blanc]

czwartek, 8 sierpnia 2013

PALEMKA W DRINKU

KATARZYNA MICHALAK
„W IMIĘ MIŁOŚCI”
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2013

Ja i Katarzyna Michalak poznałyśmy się po mistrzowsku. Niestety uważam to spotkanie za bardzo nieudane – jedno z najgorszych spotkań z literaturą rodzimą. Ominęły mnie przy tym wszystkie „Zachcianki”, „Poczekajki” i „Owocowe serie”. Trochę z tego powodu, że mam dość kolorowo-słodkawego posmaku w literaturze. A trochę dlatego, że kiedyś, w zamierzchłych czasach, sięgnęłam po jakiś tytuł i po przekartkowaniu odłożyłam z powrotem na księgarnianą półkę – nie ten język, nie ten ton, nie ten temat.
Nie mogłam jednak zostać z tym nieszczęsnym „Mistrzem” pod powiekami. Postanowiłam dać Michalak jeszcze jedną szansę, w nadziei, że jakoś mi te swoje mistrzowskie popisy wymaże z głowy.
Może nie udało się do końca, ale jest lepiej.
„W imię miłości” skusiło mnie też tematyką – z okładki krzyczy „Ania z Zielonego Wzgórza”, wzruszenia, dziesięcioletnia dziewczynka i tajemnica z przeszłości.
Ania jest, owszem, tylko nazywa się Kraska. Przyjeżdża do miejscowości Koniecdrogi, w której mieszka jej dziadek, właściciel Jabłoniowego Wzgórza. Właściwie się nie znają – ona i on, bo mężczyzna wyparł się swojej córki. Kiedyś, dawno temu, ta córka z malutką córeczką prosiła go o pomoc, pukając do drzwi Jabłoniowego Wzgórza, ale okazało się, że drzwi pozostały zamknięte – pan na Jabłoniowy Wzgórzu na zawsze chciał być sam – nie wpuszczać przeszłości, nie mącić tego, co będzie. Sam doszedł do całego swojego majątku i chyba miał obawy, że ktoś chce po prostu przyjść i zabrać mu wszystko, albo choć uszczknąć zbyt duży kawałek. Od tej pory już nie słyszał o swojej córce, a przez to nie zaglądał w oczy swojej wnuczki, Ani. Teraz kolejny raz ktoś kołacze do drzwi i jest to dziesięcioletnia już dziewczynka, która sama pokonała bardzo daleką drogę, która przesiadała się trzy razy z pociągu na pociąg i która teraz stoi przed dziadkiem i błaga, żeby jej nie wyrzucał, bo opieka społeczna ją zabierze. A mama? Mama już nie może się nie opiekować...
Czyta się szybko, czyta się czasem aż zbyt dobrze – naiwności, o święta naiwności! - ale to dla mnie doskonała lektura na lato. Taka, którą można zachlapać sokiem z drylowanych przy okazji wiśni, taka, która może wycisnąć łzę, na równi z młodą cebulką wkrajaną do letnich, nabrzmiałych słońcem pomidorów. Taka, którą można czytać pod drzewem, albo zrywając ogórki. Taka, która pomieści w sobie mnóstwo piasku z plaży nad Bałtykiem albo nad Balatonem – wszystko jedno.
To nie jest dzieło literackie wysokich lotów, to nie jest historia, nad którą się myśli. To lektura czysto rozrywkowa, która ma zająć czas, albo myśli, którą najpierw przeczytasz, a później pożyczysz koleżance na wieczne nieoddanie. Nie ma jak się do niej przywiązać – dlaczego? Bo bohaterowie moim zdaniem są nieprawdziwi. Dziesięcioletnia Ania, która przyjeżdża na Jabłoniowe Wzgórze – to już gdzieś było, tamta miała rude włosy, była pierwszą Anią w literaturze i nikt nie podrobi: jej śmiechu, entuzjazmu dla świata i ciężkich przeżyć. Nikt nie będzie tak dorastał, jak ona i nikt, absolutnie nikt nie będzie miał takich jak ona przygód. Nie warto nawet próbować, bo można się narazić na śmieszność. Albo na taki uśmiech z politowaniem. Jest też przystojny, choć już nie najmłodszy Ned, który owszem, ma dość ciekawą historię, ale za to powód jego pojawienia się na Jabłoniowym Wzgórzu, jest tak naciągany, że wolałabym zobaczyć go w innej historii. I jest jeszcze dziadek – hodowca koni, którego okazy kupuje arabski szejk, a turyści wynajmują u niego luksusowe pokoje tylko na tydzień, bo na więcej się nie zgadza. Najszczerszą, najbardziej naturalną osobą jest Weronika, dziennikarka, która wynajęła pokój na Jabłoniowym Wzgórzu, by pisać powieść. To osoba, której uczucia są bardzo ludzkie, nie papierowe, której łzy mogą faktycznie zmoczyć rękę, trzymającą książkę, a motywacje są jak najbardziej ziemskie, a nie księżycowe.
Najgorszą wadą tej książki jest jednak dla mnie język – czasem tak banalny, czasem tak wyświechtany, jakby po tej powieści przegalopowało tysiąc koni.
Nie mniej jednak nie czytało się tak źle, jak się obawiałam – w pewnym momencie wciągnęła mnie akcja i nawet trochę przestało mi przeszkadzać to wszystko, co w tej książce mi się nie podoba. Odrzuciłam poznanie, mądrości i rolę literatury w moim życiu na rzecz zwykłego, niczym niezmąconego relaksu w czystej postaci – z palemką w drinku i „all that jazz”. I jak przestałam się z tą książką zmagać, to po prostu ją sobie w spokoju przeczytałam.
I na pewno zapoczątkuję swoim egzemplarzem łańcuszek – pożyczę komuś, ten ktoś komuś następnemu, i następnemu, a ten czwarty w kolejce na pewno sięgnie po całą „Owocową serię” Michalakowej. I o to przecież chodzi – że jedni w wakacje czytają romanse, a inni Kierkegaarda...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]


Premiera 14.08.2013

środa, 7 sierpnia 2013

SKÓRKA OD BANANA

LARS KEPLER
„HIPNOTYZER”
(TŁ. MRTA REY-RADLIŃSKA)
CZARNE, WOŁOWIEC 2013

Próbowałam policzyć ciała, które zastygają w stężeniu pośmiertnym na kartkach tej książki.
Przeliczam i wciąż wychodzi, że o jedno, o dwa, o trzy za mało...
Zaczyna się od trzech. Ojciec, zamordowany na stadionie. Matka i córeczka w domu. Przy czym morderca był wobec nich tak okrutny, że policjant, który znalazł ciała, wciąż się jąka, myśląc o tym, co widział. Chłopiec, piętnastoletni Josef, to jedyna osoba, która przeżyła. Ale leży w szpitalu i walczy o życie – na całym jego ciele są małe i większe rany, zadane prawdopodobnie tym samym narzędziem, którym przecięto jego młodszą siostrę na pół, a matce rozpłatano brzuch wzdłuż blizny po cesarskim cięciu. Chłopak jest nieprzytomny, ale policjantom zależy na rozmowie z nim – jest prawdopodobnie jedynym świadkiem zajścia, a gdzieś po świecie chodzi jego starsza siostra, która jest teraz w niebezpieczeństwie – jeśli morderca chciał dopaść całą rodzinę, to na pewno nie ominie jej. Policja zwraca się z prośbą o pomoc do Erika Marii Barka – znanego hipnotyzera.
„Ja już nie hipnotyzuję!” - odpowiada Eric, ale mimo wszystko zjawia się na miejscu. I w imię ratowania ludzkiego życia, jedną sesją hipnozy na nastoletnim chłopcu, sprawia, że jego własnemu życiu zaczyna grozić niebezpieczeństwo.
Nie chcę mówić więcej – każda strona tej książki to nowa zagadka, wciąż mnożą się pytania i obawy – nie chciałabym odkrywać żadnych kart, które powinny zostać zakryte do końca gry.
Mogę jednak powiedzieć, że to drugie wydanie książki – pierwsze ukazało się w serii Ze Strachem. I muszę przyznać, że się bałam. Że porzuciłam dla tej książki mój zwyczaj czytania późno w noc. Wykradałam chwile świetlistemu dniu, żeby choć trochę oswoić lęki. Czytałam, pojadając kanapkę, żeby nie było słychać głośnego przełykania śliny. Zrobiła na mnie wrażenie wyobraźnia autorów (pod pseudonimem Kepler kryje się para szwedzkich pisarzy Alexander Ahndoril i Alexandra Coelho Ahndoril), nóż słów w ich ręku, który ćwiartował ciała – jedno za drugim. Zrobiła na mnie wrażenie cała otoczka, jaką zakolorowali śmierć. Oprócz opisu nieruszających się ciał są genialne opisy wszystkiego, co dookoła - „Przed domem oparty o piaskownicę, stoi dziecięcy rowerek. Taśma policyjna odczepiła się z jednej strony i, porwana przez wiatr, zahaczyła o skrzynkę na listy naprzeciwko.” [s.227], albo „Kilkoro dzieciaków próbuje w śnieżnym błocie jechać na hulajnogach. Wszystkie mają jednakowe plecaki. Kilka dziewczynek ze świątecznym brokatem we włosach wyjada coś z torebki i śmieje się radośnie.” [s.253]
Uwielbiam takie mazy, zarysy, obrazki, takie szczególiki, które uplastyczniają całą historię, takie zatrzymane kadry, które przewijają się między rozłożonymi palcami dłoni, w której już nie ma życia. To sprawia, że wszystko staje przez oczami, że ta taśma, powiewająca na wietrze, niemal muska moje ramię. I dzięki jej opisowi, czuję w nozdrzach smród rozkładającego się ciała, wszystko staje się prawdziwe. A takie książki, jak „Hipnotyzer” czyta się właśnie po to, żeby się bać.
Poza tym autorzy zadbali, żeby każdy czytelnik wszedł w te maliny, które mu zasadzili, w które go wpuścili. Poukładałam już sobie wszystko w głowie. Byłam pewna, że wiem „kto zabił”. Czytałam z większym spokojem. I z półuśmieszkiem, który miał znaczyć, że przechytrzyłam Larsa Keplera. I na tej pewności poślizgnęłam się jak na skórce od banana, na której upadają komicy w slapstickowych filmach. W malinach nikt nie spodziewa się bananów. I okazuje się nagle, że w malinach banany smakują najlepiej...


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne]

wtorek, 30 lipca 2013

A NIECH TO CACA BOUDIN!

PAMELA DRUCKERMAN
„W PARYŻU DZIECI NIE GRYMASZĄ”
(TŁ.MAŁGORZATA KACZOROWSKA)

WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2013

U podstaw szukania „sposobu na dziecko” leżą strach, desperacja i poświęcenie. Strach, bo Rodzice boją się nowo narodzonego – patrzy na nich oczyma wielkimi jak starożytne monety i nie wiadomo, co myśli, jak ocenia, jakie wystawi świadectwo. Desperacja, bo gdzieś z tyłu głowy istnieje ważna myśl, która pulsuje, a co jakiś czas wyświetla się jak neon – że to od naszego wychowania zależy, kim będzie kiedyś nasze dziecko. I w końcu poświęcenie, bo chcemy doskoczyć do nieba, uszczknąć kawałek i podać jak lody waniliowe w wafelku – wszystko dla tej istoty, którą dostaliśmy jak najpiękniejszy prezent.
I tylko czeka na nas z decyzją, kim ma być. I tylko czeka na nas z decyzją, czy kiedyś będzie swoje własne dzieci przytulać, czy odwracać się do nich plecami.
Na barkach rodziców ciąży więc trzynaście ton rozterek. I dlatego chętnie lub z czystego poczucia obowiązku, sięgają po poradniki (czy istnieje matka, która nigdy nie zajrzała do żadnego?) na temat wychowywania dzieci.
„W Paryżu dzieci nie grymaszą” to nie jest typowy poradnik. To poradnik maskujący się, bowiem niesie swoje przesłanie, zawinięte w opowieść „z życia wziętą”.
Pamela Druckerman zamieszkała w Paryżu, chociaż nigdy tego nie planowała. Była wręcz trochę uczulona na Francję i na pewno nie sądziła, że w tym miejscu na ziemi przyjdzie jej wychowywać swoje dzieci. Pierwsza przyszła na świat Bean i wtedy autorka zainteresowała się, jak różna jest ona, matka Amerykanka, z rozwianymi włosami, w dresie, z torbą przekąsek, biegająca za córką po całym placu zabaw, od tych szczupłych, wymuskanych Francuzek, które siedzą w małych grupkach i rozmawiają, podczas gdy ich dzieci spokojnie lepią babki z piasku.
Druckerman zaczęła podglądać. Najpierw spod oka, niepewnie i nieśmiało – jak detektyw, który w gazecie ma wycięte dwie dziury i przez nie patrzy na świat. Potem coraz natarczywiej i coraz jawniej – pytała zaprzyjaźnione Francuzki o ich sekret, rozszerzyła pole manewru do pediatrów, pań w żłobku i psychologów dziecięcych, aby zbadać fenomen tego, dlaczego w Paryżu dziecko zjada w restauracji cały posiłek, nie uciekając z krzesełka, czemu francuskie dzieci lubią warzywa, dlaczego zasypiają na cała noc już w okolicach drugiego tygodnia życia i dlaczego mówienie „nie” z odpowiednim akcentem jest takie ważne.
Druckerman drążyła, węszyła, jakby na każdym kroku obsesyjnie szukała różnic między amerykańskim a francuskim stylem wychowywania dzieci.
Poznała francuski sposób podejścia do dzieci, który cechuje się dużym spokojem, pełnym równowagi podejściem do każdego problemu, pozostawianiu dzieciom dużej swobody ale i stanowczości – jak dla mnie, graniczącej z surowością, z jaką podchodzą do dzieci.
Druckerman porusza zagadnienia, które są ważne dla każdego rodzica – wieczorne zasypianie, jedzenie, żłobek, interakcje z innymi ludźmi. Ważne słowa, jakie padają z ust francuskich rodziców, a które opisują poniekąd cały skomplikowany system wychowawczy paryżan to „pauza” - gdy dziecko płacze, należy dać mu chwilę na to płakanie, niech poczeka – w ten sposób uczy się cierpliwości (a w przypadku płaczu nocnego – może oznaczać chwilowe wybudzenie się ze snu i interwencja rodzica może zakłócić jego naturalny cykl); to „cadre” czyli ramy, w jakie paryscy rodzice wkomponowują swoje dzieci – to ramy sztywne, jasno wyznaczone granice, wewnątrz których jednak jest ogromne pole do manewru i dużo swobody dla dzieci, a także możliwość, by od tego „cadre” czasem dać dyspensę; to „creche” czyli po polsku żłobek – miejsce, o które rodzice francuscy niemal się biją, bo uważają go za naturalny element prawidłowego rozwoju ich dziecka., a nie jak matki amerykańskie, jako największe zło i powód zachwiania róznowagi psychicznej ich pociech; to wreszcie fakt, że „nie znaczy nie”, że trzeba je dziecku powtarzać, bo ono je doskonale rozumie i że to rodzic jest najważniejszy, jako instancja, do której należy się zwracać, ale także jako odrębna osoba – jeśli rodzic będzie zadowolony, wypoczęty i uśmiechnięty to dziecko też, należy więc zawsze znaleźć równowagę pomiędzy rodzicielstwem a małżeństwem i byciem sobą samym.
To niby nic nowego, to zasady, które niby płyną prosto z serca każdego rodzica, jednak Druckerman musiała je wytropić, podglądnąć, oswoić w sobie, a dopiero potem zastosować do niczego nie świadomej Bean. I sprawdzić, że działają.
Przeszkadzało mi w tej książce to, że autorka po prostu się przestawia, że zaczyna uważać francuskie „pauzy” i „nie bo nie” za jedyne skuteczne metody wychowawcze, że patrzy trochę z wyższością na osoby, które o nich nie słyszały, że przestała ufać intuicji, a zaczęła się wyuczać dzieci, jakby byłą do nich jakaś ogólna instrukcja.
Zaskoczyło mnie, że każdy z nas jest człowiekiem, ale każdy jest nim na inny sposób. Że możemy być tak bardzo różni i tak mocno determinuje nas miejsce, w którym przyszliśmy na świat. Matka amerykańska kontra matka francuska, to zestawienie kompletnej wariatki i męczennicy z dobrze ułożoną, spokojną panią domu – z naciskiem na panią – przynajmniej w oczach Druckerman.
A podobało mi się w tym Paryżu, że mimo cadre, mimo swoistego rygoru, jakiemu dziecko jest poddawane, mimo że nie jest na pierwszym miejscu, to tak bardzo szanuje się je jako człowieka, daje mu się jego własną konstytucję, że na wiele mu się pozwala, ciesząc się, gdy poznaje świat na własną rękę, gdy „otwiera oczy”, co oznacza „otwarcie dziecka na wrażenia zmysłowe, w tym smakowe. […] Mogło polegać na wpatrywaniu się w niebo, wąchaniu przygotowywanego obiadu albo samodzielnej zabawie na kocu. […] 'Otwieranie oczu' to swego rodzaju ćwiczenie dziecka w sztuce profiter – cieszenie się przyjemnością i urodą chwili.” [s.118] Podobało mi się, że jeśli wieczorem rodzic każe dziecku siedzieć we własnym pokoju i nie wychodzić, bo to czas dla rodziców, to w zamian daje mu prezent – w tym pokoju możesz robić co tylko ci się podoba – ograniczenie, ale przyjemne... I wolę nie roztrząsać ten francuskiej surowości, która kojarzy mi się czasem z oschłością, a pomyśleć o „caca boudin” czyli „kupoparówce”...
„Caca boudin to przekleństwo używane tylko przez malutkie dzieci. Mówienie caca boudin (…) sprawia dziecku frajdę. To ich sposób, żeby pokazać, że mają świat w nosie i łamią zasady. (…) Caca boudin daje im poczucie władzy i autonomii. (…) Przekleństwo specjalnie dla dzieci – jakież to oryginalne!” [s.230-231]

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]