wtorek, 27 maja 2014

CZASAMI DZIW BIERZE, ŻE „PRAWDZIWA”

REBECCA JANE
W SZPILKACH NA TROPIE. PRAWDZIWA HISTORIA DAMSKIEJ AGENCJI DETEKTYWISTYCZNEJ”
(TŁ. MARTA KISIEL-MAŁECKA)
WYDAWNICTWO LIETRACKIE, KRAKÓW 2014
Jak się zakłada agencję detektywistyczną? Trzeba pewnie wielu lat nauki, pracy, szkoleń, stos certyfikatów i koniecznie dużej mosiężnej tabliczki na drzwiach z imieniem, nazwiskiem i przedrostkiem detektyw. Ale Damską Agencję Detektywistyczną zakłada się zgoła inaczej – trzeba do tego jednej zdradzonej kobiety, trzech zwariowanych przyjaciółek, które ufają jej bezgranicznie, chińskiego dostawcy gadżetów dla detektywów, telefonu z dzwonkiem z Mission: Immposible, trochę szperania w internecie, parę przeczytanych książek o obserwacji obiektu i kilkuset ulotek wydrukowanych na domowej drukarce. I nawet nie trzeba mieć biura – można mieć domek na drzewie, w którym czasem przyjmuje się interesantów. Za to trzeba mieć mocny samochód, z tysiącami koni (mechanicznych oczywiście) i z przyciemnianymi szybami, żeby nikt nie widział, jak dwie znudzone ośmiogodzinną obserwacją kobiety w wysokich szpilkach, oglądają filmy na laptopie. I jeszcze dużo determinacji. I ucho, które się nie przegrzewa od dwugodzinnych rozmów telefonicznych ze zdesperowanymi klientami o 23.
To wszystko ma Rebecca. Najpierw miała chłopaka. Układało im się raz lepiej, raz gorzej, ale w końcu stwierdzili, że ślub scementuje ich związek. Szła do ślubu niepewna, ale pełna nadziei. I nadzieja okazała się matką głupiej, a instynkt zwyciężył – Jason zaczął znikać bez słowa na kilka dni, nie wyjaśniać dość istotnych kwestii, unikać odpowiedzi, zbywać pytania. Gdy Rebecca zaszła w ciążę, on zniknął na dobre, przestraszony ojcowską odpowiedzialnością. W tym całym niby-małżeństwie Rebecca się dusiła – brak jej było powietrza, ale nie brak pewności, że jej mąż ją zdradza. Nie miała dowodów, miała przeczucia, a gdy z przeczuciami dzwoniła do detektywów, oni zimni i wyniośli zbywali ją tak samo, jak własny mąż. W końcu zdesperowana, w ósmym miesiącu ciąży, pojechała z najlepszą przyjaciółką pod bar i na własne oczy zobaczyła swojego męża w ramionach innej. W jej głowie zawirowało wiele myśli – o rozwodzie, o dziecku, co przyjdzie do niepełnej rodziny, o tym, że jest bezsilna, ale też o tym, że obserwacja obiektu bardzo jej się podobała. „Dziewczyny, założymy agencję detektywistyczną?” – zapytała trzy najlepsze przyjaciółki. Chwila namysłu z ich strony i krótkie „Tak, założymy”. I założyły. Tak po prostu.
To książka o tym, że czasem trzeba zaryzykować. Rebecca i jej koleżanki nie miały nic – tylko wiele zapału i jakieś majaki o tym, że chcą pomagać ludziom. Nie miały podsłuchów, pojęcia o obserwacji i wiedzy, że gdy się siedzi kilka godzin pod czyimś domem, nie można pić zbyt dużo wody. Ale pochłonęły kilogramy książek, znalazły kontakt do świetnego speca od technicznych sztuczek i wbiły sobie do głowy, że w samochodzie nie ma gdzie się załatwić. I zaczęły działać.
Rebecca bardzo się w tej książce odsłania – opowiada swoją historię, to, jak upokorzona nie miała do kogo się zwrócić o pomoc, jak odbijała się od drzwi do drzwi i jak sama przestała w końcu wierzyć w to, co mówi. Przykrywa wszystko warstewką śmiechu i poczucia humoru, bo pewnie po części już przebolała utratę swojego poprzedniego życia (w czym pomógł nowy mężczyzna, cudowna córka i praca w której się spełnia), pewnie ta książka jest oczyszczeniem, ale czuć jej desperację, jej zapętlenie, to, jak sama sobie w końcu zadaje pytanie, czy jest wariatką? I z tego lęku, stresu, strachu i niepewności powstaje Damska Agencja Detektywistyczna – damska, nie tylko dlatego, że tworzą ją cztery kobiety. Damska, bo kobiety umieją słuchać. I takie jest pierwsze przykazanie – nie osądzać, każdemu nadstawić ucha, sprawdzić wszystkie tropy, choć wydają się absurdalne.
Nie brak tu historii smutnych, nie brak zabawnych, nie brak zdrad, ale na szczęście nie brak i wierności. Rebecca opisuje długie godziny nic nie robienia w zamkniętym samochodzie, szybkie pościgi na czerwonym świetle, przebieranki na tylnym siedzeniu samochodu, prowokacje wobec mężczyzn i seks-czaty dla zdobycia dowodów. To jak wiele szczęścia potrzeba, żeby sprawa zakończyła się sukcesem. I to, że czasem się nie udaje.
To lekka i humorystyczna powiastka o czterech dziewczynach, które coś podkusiło i postanowiły zostać detektywami wbrew rozsądkowi i koncie w banku. To gotowy scenariusz na film – zabawną, niezobowiązującą komedię, gdzie w napisach końcowych „oparto na prawdziwej historii” naprawdę może wprawić w zdumienie.
Książka ukaże się 19 czerwca nakładem Wydawnictwa Literackiego.
[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Literackiego]

poniedziałek, 26 maja 2014

KONKURS Z MORELOWYM SADEM

Dziś Dzień Mamy - ważny dzień, bo o mojej Mamie mogę powiedzieć, że chciałabym być taką Mamą, jaką jest ona...
Z tej okazji chciałabym obdarować kogoś z Was "Morelowym sadem", który przekazało wydawnictwo Black Publishing.
A jeśli Dzień Mamy, to będzie o Mamach.
W "Morelowym sadzie" matki odchodzą - jedna po drugiej i po matce zostaje pustka i tęsknota - jakże inaczej wyglądałyby losy bohaterów, gdyby nie było tej wyrwy!

Pytam więc Was - kto i dlaczego jest Waszą ulubioną literacką Mamą?

Na odpowiedzi czekam do końca tygodnia.
Miło też będzie, jeśli polubicie profil sponsora: Black Publishing na Facebooku.

POWODZENIA!


[książkę wysyłam na terenie Polski]


kultur-alnie - GRTULUJĘ! Na adres martunia33@wp.pl prześlij adres do wysyłki - Mama Borejko, wiadomo, zmiękczyła mi serce!

sobota, 24 maja 2014

JEŚLI TO DEBIUT, TO BOJĘ SIĘ DRUGIEGO RAZU

AMANDA COPLIN
MORELOWY SAD”
(TŁ. PRZEMYSŁAW BIELIŃSKI\)
BLACK PUBLISHING, WOŁOWIEC 2014

Talmage mieszka sam. Ma przytulny dom, ogromny morelowo-jabłkowy sad, w sieni broń, bo czasem idzie polować, a w szafce, gdzieś na najniższej półce, schowane zdjęcie, na którym jako mały chłopak, trzyma za rękę kobietę i jeszcze mniejszą dziewczynkę. Żyje według schematu – jednego dnia robi zakupy na cały tydzień, innego jedzie na targ sprzedać swoje owoce, co dzień piecze chleb kukurydziany i co dzień z wielką miłością dogląda drzew. Jest odludkiem, może nie z wyboru, może dlatego, że tak ułożyło się życie. Ma dwoje przyjaciół – Caroline, starszą akuszerkę i Indianina, Clee, z którym zna się od dziecka i z którym milczy, bo Clee nie mówi. To jedyne osoby, które mają dostęp do jego serca, bo zatrzaśnięte wielkimi drzwiami, nie chce się już otworzyć. To dlatego, że było draśnięte zbyt wiele razy. Najpierw w kopalni stracił ojca, potem, już tu, na swojej ziemi, matkę, a jeszcze potem jego szesnastoletnia siostra zniknęła. Został po niej tylko strzęp materiału na leśnej drodze i wielka chęć Talmage’a, aby dowiedzieć się, co się z Elsbeth stało. Chęć nigdy niezaspokojona. Dlatego zdjęcie leży schowane głęboko. I pewnie Talmage sięga do niego w wyobraźni codziennie. W rzeczywistości oddaje się po prostu sadowi, drzewom, owocom. Nie pyta o jutro, nie zagląda we wczoraj. Wszystko zmienia się pewnego dnia, gdy na targu przysypia, a z jego stoiska dwie dziewczyny kradną owoce. To jest jak iskra, która rozpala lont – Talmage nic już nie może poradzić na zmiany – a nadchodzą i rzucają w okno jego życia pestkami moreli i ogryzkami jabłek. Dwie dziewczyny są poszukiwane, za ich odnalezienie ktoś wyznaczył ogromną nagrodę. Talmage czuje w sobie jedynie wielką pewność, że musi je chronić. I zaczyna je oswajać – na progu domu zostawia porcję chleba i owsianki, w sieni układa dojrzałe owoce, pod drzewami kładzie dwa sienniki. Do niczego nie zmusza dziewcząt, tak jakby nie chciał nic o nich wiedzieć, a jedynie je chronić i mieć pewność, że będą najedzone i zdrowe. Tym bardziej, że i jedna i druga są brzemienne i okrągłe, wypełnione po brzegi dziećmi, nie mają już sił, by uciekać. Talmage wierzy, że jest w stanie dać im namiastkę domu. Nie ma planu, jedynie przekonanie, że musi im pomóc, dopóki dzieci nie przyjdą na świat.
To nie jest łatwa książka na chwilę, na słoneczny dzień, na zapomnienie. Może zmylić pastelowość okładkowych moreli. Ale ich potencjalna soczystość mówi wiele – to książka ociekająca sokami, mocna, dosadna, pełna wyrazu i pełna emocji. Można się w niej zatracić, bo bohaterowie nie są papierowi, a pełnokrwiści – są słabi i mocni jednocześnie, na wzór tych realnych. Dlatego tak bardzo poruszają ich losy – współczujemy Talmage’owi, miotanemu niewyraźnymi wyrzutami sumienia i tęsknotą, starcowi, który przeżył połowę życia, a nie nażył się wcale, który chce odkupić jakieś wyimaginowane winy i dlatego tak mocno, bez żadnych zabezpieczeń rzuca się w miłość do Delli i do Angelene. To nie jest miłość erotyczna – to miłość jednocześnie ojca, brata, opiekuna. To uczucie skomplikowane, bo z jednej strony chciałby być blisko dziewcząt, dać im cały świat, wszystkie jego najlepsze owoce, a z drugiej jest niedostępny, zimny, zamknięty w sobie, nie pozwala się zbliżyć do siebie – to strach i poczucie, że może je stracić, że może to on zaraża jakąś dziwną chorobą, która niesie śmierć? Na Dellę mam ochotę krzyczeć, choć zdaję sobie sprawę, że jest taka, jaka jest, bo ukształtował ją pewien zły człowiek i siostra, która przerażona światem nie miała odwagi stawić mu czoła. Ale nie umiem wszystkiego jej wybaczać, jak Talmage, nie umiem zamknąć oczu na jej błędy, bo rani ludzi, rozdaje ciosy jeden za drugim, dostaje się Talmage;owi, dostaje się Angelene, nawet ja poczułam jakiś cios na odwracającej strony dłoni. I choć wiem, że jest jak małe przestraszone zwierzątko w klatce, nie umiem tak po prostu jej wypuścić. I w końcu Angelene – ta, która cierpi w tej książce chyba najbardziej, bo cierpi po cichu, zgadzając się na swój los z braku innej alternatywy. Tej mi szkoda najbardziej, bo to dziecko, całe życie dziecko, którego największym pragnieniem jest być egoistką, nawet więcej, egocentryczką, a zawsze w końcu rezygnuje z jego spełnienia. To dziecko, które po prostu chce się przytulić, które potrzebuje jedynie miłości, niczego więcej.
Ta książka we mnie siedzi, wciąż wywołuje moje emocje, sprawia, że mam ochotę wrzeszczeć i przytulać – na zmianę. I z przestrachem i z ciekawością i z niecierpliwością myślę – jeśli to debiut Amandy Coplin, jeśli takie wywołała we mnie emocje, to co będzie dalej???
[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Black Publishing]

czwartek, 22 maja 2014

PRETEKST: JAPONIA

JOANNA BATOR
REKIN Z PARKU YOYOGI”
BIBLIOTEKA AKUSTYCZNA, WARSZAWA 2014
CZYTA ANNA DERESZOWSKA

Dziesięć lat temu wachlowałam się w zapamiętaniu „Japońskim wachlarzem” Joanny Bator, na równi z nią zafascynowana kolorami tego odległego świata, kwitnącymi wiśniami, singlami japońskimi, love hotelami i nastolatkami przebranymi za postacie anime. Połykałam każde jej słowo – piękne i magiczne, opowiadające o jakiejś dalekiej krainie, która wydawała mi się nierzeczywista, dziwna, odległa nie tylko kilometrami, ale mentalnie i kulturowo. Dziwiłam się temu światu i dziwiłam się Bator, która dziwi się tak pięknie. Bator długo mieszkała w Japonii, więc wydawało mi się to naturalne, że tam obserwowała życie, że tam się dziwiła (a według jej słów literatura i wszelkie inne przejawy życia artystycznego są pochodną zdziwienia). Naturalne było też to, że porównuje mentalność przeciętnego Japończyka i Polaka, że umieszcza obok siebie krajobrazy z Tokio i znad Wisły, że między jednymi a drugimi wodzi oczami, a potem piórem.
Ale mam wrażenie, że o ile tamta książka była takim prywatnym pamiętnikiem kraju, zdarzeń, zakochania, tak teraz, w „Rekinie z parku Yoyogi”, Japonia jest tylko pretekstem, by opowiedzieć o ludziach w ogóle, o świecie, o literaturze, o przeczytanych i fascynujących autorkę lekturach, o wypatrywaniu w oknie Różewicza (które to okno było we Wrocławiu, tysiące kilometrów od Japonii), realizmie magicznym, o Murakamim i jego dziełach, o Godzilli jako symbolu japońskiej kultury, o tym, że czasami samobójcy przed śmiercią oddają do biblioteki książki i płacą rachunki i o tym, że Japończycy najpierw z wielką pieczołowitością zabetonowali sobie świat, a teraz w szparach między murami szukają natury. O tym, że „Japoński wachlarz” trochę się już zdezaktualizował, bo Japonia jest już inna – że gdzie indziej chodzą już cos-playerki, a niektórych w ogóle już nie ma, o subkulturze otaku, dużych chłopców, którzy oczarowani wirtualną Japonią z rzadka pojawiają się na ulicach Japonii w 3D, o tych, którzy eksplorują ruiny, szukając w nich chyba potwierdzenia wieczności, o japońskim sushi i polskim suszi i o dziewczynie, która w pewną głęboką japońską noc siedzi w japońskim McDonaldzie i robi telefonem zdjęcia misiowi Haribo. I o Polce w Japonii, ale o takiej Polce, która jest już na pograniczu – zawsze jedną nogą gdzie indziej, niż w okolicach warszawskiej Syrenki, o takiej, która dobrze wygląda w kimonie i takiej, która jako jedna z nielicznych cudzoziemek, wróciła do Japonii po wielkim trzęsieniu ziemi. To jest Bator, która co prawda wciąż jest w Japonii zakochana, ale teraz, jak sama zresztą stwierdza, to miłość dojrzała i przemyślana, taka, która była już wystawiana na próbę i wciąż trwa. A jeśli trwa, to już chyba miłość na zawsze. Jakże inaczej patrzy się tam na świat! Jak inne rzeczy się zauważa, jak inaczej się żyje! I nie chodzi już nawet o wszędobylskie automaty ze wszystkim, nie chodzi o inny smak jedzenia, nie chodzi o uporządkowanie Japończyków i ich wielką otwartość na świat (choć wedle myślicieli i badaczy japońskiej kultury, coraz szybciej zatrzaskują się japońskie drzwi i coraz mniejsza jest szpara, przez którą można się dostać do środka), ale chodzi o to, że Bator zapuściła tam korzenie, że ma swoje ulubione – bary, ulice, miejsca spotkań, a od tego nie można uciec na żaden koniec świata.
To książka głęboko filozoficzna, nie tak ulotna i eteryczna jak „Japoński wachlarz”. Mnóstwo tu heterotopii, światów hybrydycznych, symulakrów, postkolonialnych tygli i ontologii świata. To język dyskursu naukowego, przeplatany wyrazami miłości i kartkami z pamiętnika. Mógłby być za ciężki, zbyt wypełniony znaczeniami, ale raz, że Bator czaruje, że zaraża fascynacją, że nie pozwala się nudzić, a dwa, że Dereszowska jest mistrzynią w mruczeniu do ucha tych wszystkich, raniących nieprzyzwyczajony język, słów dzięki niej słucha się rekina świetnie i rekin, obłaskawiony, nie gryzie…

piątek, 9 maja 2014

OD ŚRODKA CZYLI TRUSKAWKOWE POLE

ANNA WŁODARCZYK
„ZAPACH TRUSKAWEK. OPOWIEŚCI RODZINNE”
BLACK PUBLISHING, WOŁOWIEC 2014

W wirtualnym świecie Anna Włodarczyk jest znana jako Ania Truskawkowa, bo prowadzi bloga kulinarnego „Strawberries from Poland”, co w naszym ojczystym języku brzmi „Truskawki z Polski”. A jak wiadomo truskawki polskie są najlepsze, więc i Ania jest jedną z najlepszych. Podczytuję ją od dawna, zachwycam się prostotą jej przepisów kulinarnych, niesamowitym wyczuciem słowa, delikatnością opisów, dziewczęcością podejścia do życia, zdolności zachowywania chwili – w tekście, w fotografii. Ania jest łowczynią ulotności, poszukiwaczką piękna – we wszystkim, bo i w rozsypującej się kamienicy w rzadko uczęszczanej części Gdańska, i w niedawno przeczytanej książce znanego polskiego autora, i w korzeniu pietruszki.
Nie inaczej jest z „Zapachem truskawek” – to skrawki rzeczywistości – tej, która jest teraz i tej, której już nie ma, nanizane na długi sznurek, oplecione wokół nadgarstka Ani, który klika w klawiaturę komputera, przenosząc je w wirtualny świat.
Gdy zobaczyłam w zapowiedziach ten tytuł, poczułam radość i dumę i ogromną niecierpliwość. Dumę, bo Ania jest mieszkanką Trójmiasta, tak, jak ja. Radość, bo wyobraziłam sobie teksty Ani, które nabiorą materialności – dotyk papieru, zapach kartek w miejsce ekranu monitor komputerowego. Będzie można robić notatki, zaznaczać ulubione fragmenty, dopisywać na marginesach dialog z Anią – i stąd oczywiście wzięła się niecierpliwość. Pewnie nie tylko moja, bo blog Ani ma wielu czytelników. I jakoś naturalnym wydało mi się, że to będzie w pewnym sensie tego bloga przedłużenie, że jednocześnie wiem i nie wiem, co w tej książce będzie. Nie wiem, bo historii ma Ania chyba z milion, a historie wciąż się mnożą, bo poza przeszłością jej i jej rodziny, jest ciągłe dzianie się, teraźniejszość, którą warto zatrzymać, pukając jej w ramię rysikiem ołówka lub piórem nabitym właśnie atramentem. Ale wiem, bo Ania ma rozpoznawalny styl i jedyne w swoim rodzaju poszanowanie dla swojej historii, dla tradycji, dla domu, rodziny, przemijającego czasu.
Wciąż mówię o niej w tym tekście „Ania”, odbierając jej dostojność autorki książki, ale to dlatego, że ona sama nie tworzy dystansu, że wręcz odwrotnie, zaciera bariery. Pisze tak, jakby siedziała obok, z kieliszkiem wina w ręce i opowiadała. Albo przy porcji pasztetu, bo ma pasztetową teorię, która głosi, że jaki pasztet, taki człowiek. Pasztet Ani na pewno jest delikatny, ale ma wyraźny smak, odpowiednio wilgotny i taki, który chce się jeść często, ale nie robi się tego, żeby przyjemność była tym większa, im rzadziej się po niego sięga. Ale nie działa tak jej pisanie – to można chłonąć – do porannej kawy, do świeżych bułeczek na drugie śniadanie, do zupy z selera i do grzesznego kawałka czekoladowego ciasta. Bo „Zapachu truskawek” absolutnie nie powinno się czytać „na głodniaka”! Jest tam tyle zapachów – od tych najprostszych, pospolitych, polskich – ciasto drożdżowe chociażby, przez rosnące na balkonie zioła w doniczkach po spaghetti alla puttanesca i ciastka z ziarnami kawy. Tyle smaków, które drażnią podniebienie, mimo że są tylko na papierze...
To książka, którą można czytać nawet od środka, po kawałku. Można od samego początku, do samego końca, nie pomijając po drodze niczego. A można zacząć na przykład od jesieni. Albo od tego, że mała Ania lubiła chorować, bo było wtedy tak przyjemnie – do tego stopnia, że zjadła kiedyś surowego ziemniaka, bo to ponoć „nabijało” gorączkę. Albo od wielkiego hołdu dla starych książek kucharskich, które Ania kolekcjonuje, o jej zbiorze liczącym 250 pozycji i o pierwszej książce kucharskiej, którą kupiła w połowie szkoły podstawowej.  Albo trochę na smutno od śmierci babci, która nawet umierając martwiła się o ciężarne owocami jabłonie. Albo o małym marzeniu Ani, które spełniła w mazurskiej głuszy – dodam tylko, że było to o świcie... Albo o tym, że 10 czerwca 1995 roku w domu u Ani na obiad była zupa krem w porów z grzankami, a na drugie naleśniki z serem i rodzynkami. Albo o ulubionym kowboju Ani, który w rzeczywistości był alergikiem.
To książka, na którą każdy może znaleźć swój własny sposób – czytanie jej jest jak objadanie krzaczków z truskawkami – każdy ma swój własny: bo jeden metodycznie będzie ogołacał długie grządki, a drugi chaotycznie podszczypnie to tu, to tam. Grunt, żeby ubrudzić sobie palce czerwonym, słodkim sokiem!

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Black Publishing]

środa, 7 maja 2014

SZEPTY POŚRÓD NOCY

MASSIMO GRAMELLINI
„NIECH CI SIĘ COŚ PIĘKNEGO PRZYŚNI”
(TŁ. JOANNA UGNIEWSKA)
BIBLIOTEKA AKUSTYCZNA, WARSZAWA 2014
CZYTA HUBERT URBAŃSKI

Mama dziewięcioletniego chłopca przykrywa go kołdrą. W nadstawione na łowienie jej słów ucho szepcze „niech ci się coś pięknego przyśni” – to takie zaklęcie, które mówi mu często. Chłopak uspokojony rytuałem ponownie zapada w sen. Wszystko jest tak, jak zawsze. Ciepły oddech, dłoń na głowie, która sunie z miłością po włosach. Tylko rano jest już zupełnie inaczej. Bo mamy nie ma w żadnym pokoju. Na brzegu łóżka leży jej szlafrok, pewnie w powietrzu unosi się jeszcze mgiełka jej zapachu. Po całym domu porozrzucane są dowody jej obecności. Tylko jej samej jakoś nie widać.
Diagnoza – zawał. Serce nie wytrzymało – i nie wiadomo, czy zabił je strach, miłość, zadziwienie? Ważne jest tylko jedno – dziewięcioletni chłopak został bez mamy. Z ponurym, przygarbionym pod ciężarem tragedii ojcem, który bardzo mocno stara się wyprostować. Nie wychodzi mu to. Dziewięcioletni chłopak potrzebuje ciepła, a marznie w każdym miejscu – w domu, gdzie jest tylko ojciec, żadnej kobiety i nawet cienia mamy w rozmowach. Mama to od teraz zamknięty rozdział – trzeba żyć dalej. W szkole też jest zimno – apodyktyczny nauczyciel, który nie rozumie awersji dziewięcioletnich chłopców do sosu z wątróbki i odpytuje z łaciny, jakby to była kwestia życia i śmierci. A przecież życie i śmierć są zupełnie gdzie indziej – dziewięcioletni chłopiec wie już o tym doskonale.
Mały dziewięcioletni chłopiec nakłada zbroję – pod zbroją być może nie będzie już tak zimno. Zbroja przeciw światu, przeciw uczuciom wszelkim, przeciw łzom i przeciw uśmiechowi. Ukrywa przed kolegami, że jego mama nie żyje – wysyła ją w wyobraźni w daleką, przedłużająca się delegację i udaje, że wszystko jest w porządku. Tylko nie zaprasza nikogo do swojego domu, bo ktoś przecież mógłby zauważyć jej nieobecność. Dla Massima to najoczywistsza cecha jego domu. I zbroja zrasta się ze skórą, rośnie wraz z nim, bo on nigdy jej nie zdejmuje. Nawet w samotności – a może zwłaszcza w samotności?
To książka o tym, jak strata naznacza, jak staje się czymś, co trudno przeskoczyć – wielką jamą, która zawsze jest za szeroka – choćby nie wiem jak się próbowało, zawsze przy skoku zostaje jedna noga. To książka o tym, że czy ma się lat dziewięć czy trzydzieści dziewięć wciąż potrzebuje się matki. Że słowo „sierota” boli nie mniej, że ktoś może żyć w takim cieniu czyjejś śmierci, że sam zapomina oddychać.
To książka trochę autobiograficzna, trochę pewnie zmyślona, bo każdy swoje życie koloruje – raz sprawia, że ma więcej barw, raz dodaje zbyt dużo czerni. Ludzie robią to nieświadomie, bo pamięć ludzka nie działa linearnie – jest krzywą, na której jedne punkty się żarzą, a innych prawie nie widać. Dlatego trudno jest swoje życie opowiedzieć bez bajki. Nie mniej jednak sposób, w jaki autor podszedł do tematu sugeruje, że to jego rany sklejają kartki, że to jego niemożność płakania zatyka gardło bohatera, że to on walczy z upiorem (nadał mu imię Belfagor) i że to on tak bardzo bronił się przed miłością, że na pierwszej randce rozmawiał o śmierci.
Współczułam dziewięcioletniemu Massimowi. Chciałam głaskać po głowie dziesięcioletniego. Przytulić tego, który miał lat jedenaście. Nakrzyczeć na tego, który dobił do ćwierćwiecza. Potrząsnąć tym trzydziestoletnim. Ale najmocniej poruszył mnie ten czterdziestoletni, który dowiedział się całej prawdy o śmierci swojej matki i obejrzał się w tył, na swoje życie, żeby szybko ale z wielką skrupulatnością zrobić z niego rachunek. Tego, który nagle inaczej spojrzał na swoją matkę, która w wieku 43 lat przyszła do niego pewnej zimowej nocy i wyszeptała mu do ucha „niech ci się coś pięknego przyśni”, zostawiła szlafrok na jego łóżku, a potem zniknęła…


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Biblioteki Akustycznej]

niedziela, 4 maja 2014

JAJKO Z PODWÓJNYM ŻÓŁTKIEM

AGNIESZKA KRAKOWIAK-KONDRACKA
„JAJKO Z NIESPODZIANKĄ”
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2014

Julka jada słodycze tylko w weekendy. Ćwiczy motorykę małą używając do tego ciasta na makaron. Najbardziej na świecie lubi jajka z niespodzianką – a Ada, jej mama, niekoniecznie, bo zawsze jakieś kryje się na dnie torby i brudzi wszystko na czekoladowo. Poukładały sobie życie – Ada pozbierała się po odejściu od męża lekkoducha, kupiła mieszkanie w tej samej klatce schodowej co jej mama i poszła do pracy, która wymaga od niej kreatywności, ale pozwala na spędzanie mnóstwa czasu z córką. A Julka śpi z nią w łóżku, ma trzy lata, wielką wyobraźnię i zdaje się nie zauważać, że jedna z jej rączek jest zniekształcona. To Ada bardzo się o nią boi i niewidzialnymi, acz szerokimi rękami chciałaby ją objąć i ochronić w każdej sytuacji. Ale tak się nie da. Wpada więc na pomysł, że wystawi córkę na próg życia, pozwoli jej zobaczyć świat, ale tylko troszkę, niezupełnie do końca. Plan jest prosty – wyśle Julkę do przedszkola. Tyle tylko, że to przedszkole prywatne, do którego są ogromne kolejki, regulamin w stu punktach, kara pieniężna za spóźnienia i 2000 złotych do zapłaty za każdy miesiąc. Ale to nieważne – Adę stać – odmówi sobie wakacji i kilku ciuchów, a w zamian da córce bajkowe miejsce za wysokim płotem, z zaczarowanym ogrodem, pokazami pszczelarzy, lekcjami francuskiego i baletu, gdzie w progu, pierwszego dnia, powita małą prawdziwy, żywy kucyk. I z ochroniarzem. I z mamami ubranymi w buty na niebotycznych obcasach, z torebkami z najnowszych kolekcji znanych projektantów, które wyrzucają do śmieci dziecięce ciuszki, bo nie mają miejsca w tych torebkach, żeby je zabrać ze sobą.
Ada jest inna. Nie jest zatruta pieniądzmi, może tylko trochę, troszeczkę nadpsuta, ale jej światopogląd jest zupełnie inny. W hermetyczny świat, w którym kobiety całe dnie mają dla siebie – swoich ciał ugniatanych dłońmi masażystek i ducha, który uczestniczy pilnie w lekcjach gotowania według zasady pięciu przemian – wprowadza się z niepokojem, że należy zupełnie gdzie indziej i znalazła się tu przez przypadek, tylko dlatego, że jej misją jest obrona córki przed realizmem – wcale nie magicznym.
A do tego już pierwszego dnia swoim samochodem ze średniej cenowej półki, wjeżdża w ten z najwyższej. I jeszcze okazuje się, że to samochód pewnego przystojnego, acz gburowatego faceta, który ma syna w tej samej grupie przedszkolnej, do której chodzi Julka. I już na początku mężczyzna wyprowadza ją z równowagi, proponując kontakt do świetnego chirurga, który mógłby się zająć Julki dłonią...
Czytałam tę książkę podwójnie. Raz ze smakiem – jako lekką, niezobowiązującą lekturę na zimny (ale wolny od obowiązków), początek maja. Jest trochę sielanki, trochę łez, jest gdzieniegdzie jakiś pocałunek, jest przyjaźń kobieca, przewidywalny romans, który nie wywołuje szybszego bicia serca, ale na pewno deczko przyjemności – taka czekolada z jajka-niespodzianki. Słodka, cienka, na jeden kęs.
Gorzej z tym środkiem, z tym sednem, z tą niespodzianką właśnie. Bo nie umiem uwierzyć w ten świat – w te zapomniane hulajnogi, lekką ręką zostawiane przez rodziców pod przedszkolem, w stłuczkę samochodową, która nie ma żadnych konsekwencji, w szybkie i łatwe awanse, w dwutysięczne czesne, w czwarte urodziny dziecka, na które wynajmuje się cyrk. Nie umiem uwierzyć, że to miałby być rzeczywisty świat, skopiowany z warszawskich ulic. To trochę jak „Dynastia”, oglądana w dzieciństwie, gdy każdy zazdrościł Carringtonowi basenu przed domem, ale wszyscy wiedzieli, że Carrington nie istnieje. Nie wiem, czy autorka specjalnie wzięła się za pogrubianie pewnych aspektów, żeby przerysować, podkreślić, a tym samym napiętnować taki świat, czy jakąś niby-rzeczywistośc oglądała zza wysokiego płotu i wyobraziła sobie, że tam w środku tak może być.
Zgrzytało mi, w czekoladowym deserze chrzęścił plastik.
I dobrze, że słońce na niebie – rozpuściło mi tę czekoladową powieść na języku...


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]