środa, 7 maja 2014

SZEPTY POŚRÓD NOCY

MASSIMO GRAMELLINI
„NIECH CI SIĘ COŚ PIĘKNEGO PRZYŚNI”
(TŁ. JOANNA UGNIEWSKA)
BIBLIOTEKA AKUSTYCZNA, WARSZAWA 2014
CZYTA HUBERT URBAŃSKI

Mama dziewięcioletniego chłopca przykrywa go kołdrą. W nadstawione na łowienie jej słów ucho szepcze „niech ci się coś pięknego przyśni” – to takie zaklęcie, które mówi mu często. Chłopak uspokojony rytuałem ponownie zapada w sen. Wszystko jest tak, jak zawsze. Ciepły oddech, dłoń na głowie, która sunie z miłością po włosach. Tylko rano jest już zupełnie inaczej. Bo mamy nie ma w żadnym pokoju. Na brzegu łóżka leży jej szlafrok, pewnie w powietrzu unosi się jeszcze mgiełka jej zapachu. Po całym domu porozrzucane są dowody jej obecności. Tylko jej samej jakoś nie widać.
Diagnoza – zawał. Serce nie wytrzymało – i nie wiadomo, czy zabił je strach, miłość, zadziwienie? Ważne jest tylko jedno – dziewięcioletni chłopak został bez mamy. Z ponurym, przygarbionym pod ciężarem tragedii ojcem, który bardzo mocno stara się wyprostować. Nie wychodzi mu to. Dziewięcioletni chłopak potrzebuje ciepła, a marznie w każdym miejscu – w domu, gdzie jest tylko ojciec, żadnej kobiety i nawet cienia mamy w rozmowach. Mama to od teraz zamknięty rozdział – trzeba żyć dalej. W szkole też jest zimno – apodyktyczny nauczyciel, który nie rozumie awersji dziewięcioletnich chłopców do sosu z wątróbki i odpytuje z łaciny, jakby to była kwestia życia i śmierci. A przecież życie i śmierć są zupełnie gdzie indziej – dziewięcioletni chłopiec wie już o tym doskonale.
Mały dziewięcioletni chłopiec nakłada zbroję – pod zbroją być może nie będzie już tak zimno. Zbroja przeciw światu, przeciw uczuciom wszelkim, przeciw łzom i przeciw uśmiechowi. Ukrywa przed kolegami, że jego mama nie żyje – wysyła ją w wyobraźni w daleką, przedłużająca się delegację i udaje, że wszystko jest w porządku. Tylko nie zaprasza nikogo do swojego domu, bo ktoś przecież mógłby zauważyć jej nieobecność. Dla Massima to najoczywistsza cecha jego domu. I zbroja zrasta się ze skórą, rośnie wraz z nim, bo on nigdy jej nie zdejmuje. Nawet w samotności – a może zwłaszcza w samotności?
To książka o tym, jak strata naznacza, jak staje się czymś, co trudno przeskoczyć – wielką jamą, która zawsze jest za szeroka – choćby nie wiem jak się próbowało, zawsze przy skoku zostaje jedna noga. To książka o tym, że czy ma się lat dziewięć czy trzydzieści dziewięć wciąż potrzebuje się matki. Że słowo „sierota” boli nie mniej, że ktoś może żyć w takim cieniu czyjejś śmierci, że sam zapomina oddychać.
To książka trochę autobiograficzna, trochę pewnie zmyślona, bo każdy swoje życie koloruje – raz sprawia, że ma więcej barw, raz dodaje zbyt dużo czerni. Ludzie robią to nieświadomie, bo pamięć ludzka nie działa linearnie – jest krzywą, na której jedne punkty się żarzą, a innych prawie nie widać. Dlatego trudno jest swoje życie opowiedzieć bez bajki. Nie mniej jednak sposób, w jaki autor podszedł do tematu sugeruje, że to jego rany sklejają kartki, że to jego niemożność płakania zatyka gardło bohatera, że to on walczy z upiorem (nadał mu imię Belfagor) i że to on tak bardzo bronił się przed miłością, że na pierwszej randce rozmawiał o śmierci.
Współczułam dziewięcioletniemu Massimowi. Chciałam głaskać po głowie dziesięcioletniego. Przytulić tego, który miał lat jedenaście. Nakrzyczeć na tego, który dobił do ćwierćwiecza. Potrząsnąć tym trzydziestoletnim. Ale najmocniej poruszył mnie ten czterdziestoletni, który dowiedział się całej prawdy o śmierci swojej matki i obejrzał się w tył, na swoje życie, żeby szybko ale z wielką skrupulatnością zrobić z niego rachunek. Tego, który nagle inaczej spojrzał na swoją matkę, która w wieku 43 lat przyszła do niego pewnej zimowej nocy i wyszeptała mu do ucha „niech ci się coś pięknego przyśni”, zostawiła szlafrok na jego łóżku, a potem zniknęła…


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Biblioteki Akustycznej]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz