LAURA WHITCOMB
„ŚWIATŁA POCHYLENIE”
(TŁ.JOANNA BOGUNIA, DAWID JURASZEK)
INITIUM, KRAKÓW 2010
Ona ma niecałe 160 lat – od 130 jest duchem. A raczej nie duchem, ale Światłem. W przeszłości zrobiła coś strasznego, popełniła wielki grzech, teraz nie może więc dostąpić nieba. Podczepia się pod żyjących ludzi, nazywa ich swoimi gospodarzami, żyje wraz z nimi, ale żyje obok. Nie może oddalić się od gospodarza na więcej, niż kilkadziesiąt metrów, ale nie może też wniknąć w niego, bądź w jakikolwiek sposób nawiązać kontaktu. Marzy o rozmowie na temat literatury ze swoim gospodarzem Brownem, o dzieleniu się wrażeniami ze spektaklu ze swoim gospodarzem Dramatopisarzem, o wspólnym miłym wieczorze ze swoim gospodarzem Świętą. Ale jest jakby cieniem, żyje/nie żyje ukradkiem. Czeka, choć właściwie nie umie powiedzieć na co. Nie zna swego przeznaczenia, nie umie odnaleźć właściwej drogi. Co dzień modli się, by grzech, który popełniła, został jej zapomniany. Ale nie może stanąć ze swoją niegodziwością twarzą w twarz – nie pamięta nic ze swego przeszłego życia. Egzystuje, lewituje, oczekuje - do czasu, aż w klasie Browna (jej gospodarz jest nauczycielem angielskiego), natrafia na ucznia, który ją zauważa.
On – jest dużo młodszy, ma jakieś 100, 110 lat. Zakochuje się w Świetle i wyznaje, że również był Światłem, ale znalazł ciało, w którym dusza już nie chciała przebywać i w ten sposób udaje człowieka. Proponuje jej, by zrobiła to samo.
Książka wciągnęła mnie do tego stopnia, że czytałam do 1 w nocy wiedząc, że mam iść dziś do pracy. Nie mogłam się oderwać.
To pozycja właściwie dla młodzieży – coś na fali „Zmierzchu”, ale o innych istotach. Mam wrażenie, że to nieustanne poszukiwanie złotego środka na dzisiejszą młodzież – nie wystarczy im czytać o ludziach wychodzą gdzieś dużo dalej, chcą stworzyć sobie inne światy (czy nie umieją żyć w tym, który mają wokół siebie?), poznawać je, eksplorować i wierzyć, że takie światy będą na wyciągnięcie ręki również realnie.
Ale – abstrahując od pragnień młodzieży, o których mogę tylko gdybać – ja też wsiąkłam, bo książka jest napisana sprawnym językiem i tak jak pisała
Tucha (dzięki której zresztą sięgnęłam po te pozycję), autorka poruszyła problemy tak nadprzyrodzone, jak i zupełnie codzienne, przyziemne.
Jedno tylko mnie strasznie męczyło – Helen, która urodziła się 160 lat temu, gdy nie wynaleziono jeszcze samochodów, gdy związek między kobietą a mężczyzną był pełen rezerwy, pełen sztuczności i konwenansów, tak łatwo wniknęła w dzisiejszy świat, odrzuciła całe swoje wychowanie na rzecz dzikiego seksu i wyzwolenia, a co więcej nie miała najmniejszego problemu z nazewnictwem i współczesnym językiem. Wiem, że wciąż była przykuta do jakiegoś gospodarza, że z nim mogła poznawać świat, ale mimo wszystko za łatwo, za szybko jej poszło.
Ale wybaczam – bo tak pięknie cieszyła się codziennością, smakiem jabłka, dotykiem trawy; tak bardzo doceniała to, o czym my zapominamy, tak wiele widziała w tym, co dla nas wydaje się codziennością.
„Później zabrałam się za lodówkę. Wyciągnęłam i powąchałam kawałek chleba owinięty w folię, a potem zaszeleściłam tym dziwnym opakowaniem. Srebrzysta powłoka była tak cienka, że prawie nic nie ważyła. Cała kuchnia lśniła podejrzaną czystością. Jedzenie, poza gruszkami na blacie, odizolowano od świata różnego rodzaju opakowaniami. Warzywa w uszkach, sosy w słoikach, ryż w szczelnym pudełku. Przypomniałam sobie żonę Browna – trzymała cebulę i awokado w koszykach w spiżarce – i poczułam ukłucie tęsknoty. A potem przypomniałam sobie kuchnię z mojego dzieciństwa, w której wszystko było związane z jedzeniem. Mąka i stół stanowiły jedność, garnek wiszący nad paleniskiem zawsze pachniał zupą, bawełniane worki fasoli i ziemniaków oddychały tym samym powietrzem. Kuchnia Cathy traktowała jedzenie z podejrzliwością. Wolałam już bałagan u Billy’ego niż to osobliwe pomieszczenie – tam przynajmniej mysz mogłaby przeżyć dzień czy dwa.” [s.106-107]
Polecam i ostrzegam – nie zaczynać zbyt późno sprawdzać „z czym się je” tę powieść – będzie trzeba skończyć i może się to skończyć dużym zużyciem energii (światło w środku nocy).
Moja ocena: 4,5/6
Oooooo :) Bardzo mi miło Marpil, że to ja zafundowałam Ci zarwanie nocy :)
OdpowiedzUsuńZapomniałam uprzedzić, że jest naprawdę fajna, ja też skończyłam ją czytać nad ranem.
Ściskam!
Ja skończyłam czytać nad ranem książkę Olsson, tak mnie oczarowała. Ale co tam, molom książkowym nie straszne takie zarywanie nocy. :)
OdpowiedzUsuńTucha - ja Ciebie też za tę książkę :-)
OdpowiedzUsuńJolanto - ja mam Olsson jeszcze przed sobą i cieszę się z tego jak norka :-)))
Przeczytałam opis i byłam bardzo chętna. Ale jakoś odstraszyło mnie, że napisałaś, iż to coś na fali "Zmierzchu". Jakoś mam wielki uraz do wszystkiego, co jest choć w najmniejszym stopniu "zmierzchopodobne". Nie wiem, może mimo to przeczytam. Szczerze mówiąc jakoś dawno nie trafiłam na książkę, która wciągnęłaby mnie do tego stopnia, by czytać do późna w nocy. I chyba mam na to wielką ochotę.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
A ja jestem oczarowana, jestem tu po raz pierwszy, niestety - bo tyle mi umknelo i wieksza teraz swiadomosc zaleglosci.
OdpowiedzUsuńZapuscilam sie troche w czytaniu takze dlatego, ze brak mi czasami pomyslu na polska lekture, ktorej tak mi brakuje tu w Belgii. Dlatego dziekuje Ci serdecznie, juz wiem gdzie bede szukac inspiracji. Pozdrawiam cieplo, anna
Ultramaryna - na fali "Zmierzchu", bo też o nastolatkach z problemami, ale niech Cię to nie odstrasza, bo naprawdę dobrze się czyta...
OdpowiedzUsuńAnna - zapraszam :-) Cieszę się, że Ci się u mnie podoba, bo ja z kolei wciąż mam w głowie od kilku godzin Twoje rabarbary :-)