JERZY STUHR
„TAK SOBIE
MYŚLĘ...”
WYDAWNICTWO
LITERACKIE, KRAKÓW 2012
Kończy się
jakaś epoka. Odchodzą wielcy (Szymborska, Holoubek, Hanuszkiewicz,
Kolberger...). Wielcy też zmywają makijaż, odkładają pióro,
zamykają za sobą drzwi i nie pozwalają już nikomu, prócz
bliskich w nie pukać. Zatykają dziurki od klucza kawałkiem gazety.
To może być decyzja (jak Marka Kondrata, który stwierdził, że
polskie kino jest dziś za słabe, że on nie chce już oddawać mu
swojego życia), albo konieczność.
Gdy czytam, jak
Jerzy Stuhr pisze, że może go nie być, zamieram. Gdy czytam, jak
daje sobie rok, rok,w którym przestaje pokazywać się na scenie,
gdy zamyka swój głos dla publiczności, gdy można oglądać go
tylko na zgranej do bólu kasecie VHS z „Seksmisją”, zamieram.
Stuhr dowiedział
się, że ma guza przełyku. Postanowił walczyć – wyznaczył
cele, postawił zadania, wypunktował drogę i dał sobie czas –
rok... Rok chyba dlatego, że to jakiś czas okrągły, czas, w
którym coś się zaczyna i coś kończy, cykl, jedno okrążenie.
Ale też dlatego, że dowiedział się, iż na świat przyjdzie
wnuczka. Chciał jeszcze móc pokazać jej świat. Chciał albo być
Dziadkiem, który zabierze ją na tenisa, albo Dziadkiem, którego
nie ma. Od córki Marianny dostał piękny zeszyt, w którym
rozpoczął codzienne zapiski. Mam wrażenie, że to było jak
odhaczanie dni w kalendarzu, jak słynny wojskowy centymetr, z
którego odcina się centymetry pozostałe do wyjścia. Ale też
dowód na to, że kolejny dzień się jest, się żyje, się pisze.
Początkowo to
miał być dziennik tylko dla bliskich. Prywatny. Ale z czasem
redaktorki Wydawnictwa Literackiego namówiły go, żeby otworzył
okładkę, wypuścił to w świat, dał jakieś świadectwo. Wahał
się, ale się zgodził. Mimo to nie ma różnicy w sposobie pisania.
Nie odczułam maski, którą autor nagle włożył. Szczery do bólu,
od pierwszej linijki, do tej ostatniej, już nadzieją i szczęściem
pisanej. Choć czasem było niewygodnie, czasem na pewno trudno i
wstyd. Bo trzeba czasem napisać o kaczce szpitalnej, której się
potrzebuje... A przecież „Chciałem dzisiaj wyjść na szpitalny
korytarz. Robię to rzadko, bo krępuje mnie w tym akurat miejscu
zbieranie dowodów popularności. Ale jeśli już, to tak sobie
pomyślałem, że nie wypada w piżamie, trzeba włożyć spodnie.
(…) Dlaczego? Przecież to szpital, wszyscy zrozumieją, wszyscy w
piżamach. Zadziałało maleńkie słowo 'nie wypada' – słowo
znikające z naszego polskiego języka, a przede wszystkim z
mentalności.” [s.62] Więc gdy się pisze o tym, że jest się
bezradnym, że jest się zdanym na łaskę innych, że się łysieje,
że się chudnie – to na pewno nie jest łatwo. Ale też ta książka
nie mówi o chorobie w taki sposób.
Jerzy Stuhr
postanawia pokazać o czym sobie myśli – zgodnie z tytułem –
podczas tej choroby. Jak stara się, oprócz wyników badań, śledzić
czas, który biegnie wraz z rakiem. Śledzić to, co dzieje się obok
niego, nie tylko w nim samym. Pisze o swoich znajomych, opowiada,
jakie osiągnięcia ma jego syn Maciek, że w telewizji oglądał
mecz, że była, słynna już teraz, afera z mamą Madzi, że
zamykają Domy Kultury, że umarł przyjaciel, albo że Holland ma
szansę na Oscara. Czasem komentuje, czasem tylko przedstawia. Trochę
jest w tej książce o polityce, choć Stuhr broni się przed nią,
bo nie podoba mu się, bo go boli, w jaki sposób rządzą nami,
ludźmi, inni ludzie. „(...)od października ubiegłego roku,
oglądam polityków. Przysięgam, Czytelniku Drogi, że nie było
dnia, aby rządzący obecnie zrobili coś dobrze według ich kolegów
z opozycji. Dzień w dzień ci rządzący robią coś źle. To się
można zastrzelić, tak dzień w dzień od pól roku się mylić, coś
spartaczyć, nie umieć, przegapić, zepsuć. (...)Opozycjo,
pochwalże chociaż raz, aby być w tej permanentnej napaści choć
trochę wiarygodną w czysto ludzkich kategoriach. Gdybym tak
studentom przez pół roku wytykał, toby mnie na taczkach wywieźli,
i mieliby rację, bo to by znaczyło, że ich nienawidzę, a nie
krytykuję. Czy to chcecie nam pokazać? „[s.143-144] Taki osąd,
mocny, dosadny, ale chyba trafny, prezentuje Stuhr. Nie boi się, bo
miał mówić prawdę, miał być odważny. Nie chce się mieszać do
polityki, boi się ubrudzenia rąk, ale też za wszelką cenę, chce
być w środku, mimo, że ogląda świat trochę przez okno. A to
wszystko jest takie sprzed chwili, świeże, gorące, czasem jak rana
rozdrapana. Ostatni bowiem zapisek jest z 30 kwietnia 2012, a ja tu i
teraz, 21 czerwca, w pierwszy dzień lata, już trzymam tę książkę,
już ją mam, już chłonę. To jak przegląd tygodnia, jak teledysk
z przeszłości, która cały czas jest na wyciągnięcie dłoni.
I to w panu
Jerzym podziwiam – to, że mu się chciało pisać, obserwować,
badać, dociekać, śledzić, że wybrał taki sposób walki z
chorobą – aktywność umysłową, pokonywanie raka książką,
filmem, teatrem – Ty mnie ugryziesz, a ja Cię walnę opasłą
knigą o Białoszewskim przez łeb – i następnym razem się
zastanowisz, bo pod ręką mam jeszcze mnóstwo dużych książek...
„Najbardziej
oczekiwana książka roku” - reklamuje Wydawca. I to w pewnym
sensie prawda. Nie dla samej treści, bo może ktoś bardziej
oczekiwał Pratchetta, ale dla hołdu. Na 65 urodziny, które Teatr
Ludowy wyprawił panu Jerzemu tuż na finiszu jego walki, minister
kultury powiedział, że jest on częścią dziedzictwa kultury.
Stuhr skromnie, że przecież on tylko grał w filmach, że robił
śmieszne miny, że na deskach teatru się przebierał, nierzadko
wygłupiał, ale ja podzielam zdanie pana ministra. Jerzy Stuhr
człowiek ogromnej kultury, ogromnej pokory, człowiek z tych, co
mają wartości, a te wartości to nie kasa, blichtr i pierwsza
strona w „Super Expressie” – to rodzina, przyjaciele, dobrze
wykonana praca, godność, przyzwoitość, „kamizelka zawsze
zapięta”...
Dawno już nie
płakałam przy żadnej książce. A tu się ze mnie polało, morzem
łez. I wcale nie wtedy, gdy czytałam - rzadko na tych stronach, bo
się nie skarżył - że go boli. Albo, że nie wie, jaką drogę
leczenia obrać. Ale już na samym końcu, gdy robi rachunek co ta
choroba mu dała. I wtedy, gdy idzie na ostatnią (oby!!!!) operację
i myśli tylko o tym, żeby już było po wszystkim, bo chce zobaczyć
swoją wnuczkę – bo ona tam czeka, na innym szpitalnym łóżku,
żeby zobaczyć jego i żeby mógł jej, na żywo poczytać Baśnie
Andersena i Przygody Mikołajka na głosy ze swoim synem...
[Książkę
otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]
Wczoraj stałam dłuższą chwilę w kiosko-księgarni, gdzie "Tak sobie myślę..." leżało wśród innych książek. Ważyłam książkę w dłoni i odłożyłam. Chociaż miałam na nią ochotę. Twoja recenzja skłoniła mnie do tego, aby wejść jeszcze raz do tego miejsca i tę książkę po prostu kupić. Świetna opinia, dziękuję!
OdpowiedzUsuńNie tylko wielki aktor, ale i wielki człowiek - o tym ostatnim przekonałam się, czytając tę książkę. Przed chwilą skończyłam i podzielam Twoje odczucia.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Od pewnego czasu zasadzam się na tę książkę. Kupię, ale po wypłacie.
OdpowiedzUsuńWzruszyłam się czytając Twoją notkę. Lubię pana Stuhra i na pewno ją przeczytam, ciekawa jestem tych zapisków
OdpowiedzUsuńSkoro ma tyle do powiedzenia, to jednak nie jest to taki zwykły czlowiek, który robi śmieszne miny. I chwała mu za to :)
OdpowiedzUsuńtakie książki pamięta się do końca życia..
OdpowiedzUsuńTwoja recenzja od razu zawiodła mnie na strony wydawnictwa i musiałam zamówic tę książkę. Mam nadzieję,że w weekend zasiądę w fotelu z ksiazką w ręku. Zapraszam do siebie na konkurs,może masz ochotę?
OdpowiedzUsuń