ANNA FRYCZKOWSKA
„STARSZA PANI WNIKA”
PRÓSZYŃSKI I S-KA,
WARSZAWA 2012
Halina i Dzidka
mieszkają blok w blok. Na szarym warszawskim osiedlu, na którym nie
dzieje się prawie nic. Dzieją się tylko niedzielne msze, na które
Dzidka chodzi, a Halina nie, bo nie wierzy w Boga. I poranne spacery
„z kijkami”, na które Halina chodzi, a Dzidka nie, bo chyba jej
się nie chce. I rytualne, codzienne, niezmienne,
naprzemian-staruszkowe dokarmianie okolicznych kotów, które mają
swój dom obok śmietnika, który to dom rezolutne staruszki
postawiły im w świetle osiedlowego prawa, popartego zbieraniem
podpisów pod petycją. Bo czasami dzieją się też petycje, które
trzeba najpierw wymyślić, potem napisać, a na końcu obejść
kilka bloków, żeby stosowną ilość podpisów pod petycją zebrać.
I żeby słowu wymyślonemu mogło stać się zadość. Bo nic poza
prawem!!!!
I brzmi to prawie jak
nudny serial telewizyjny o „moherowych beretach”. Nic bardziej
mylnego!
Bo Dzidka i Halina
obiecały sobie, że nigdy nie włożą nic moherowego na głowę! I
nigdy po moherowemu nie będą - co ważniejsze! - myśleć.
Stworzyły nawet kodeks anty-moherowy. W tym kodeksie wypunktowały
sobie, na prywatny użytek, czego robić im nie wolno, żeby nie być
posądzone o bycie zdziadziałymi babinkami. Oznaką starości jest
na przykład narzekanie na młodzież i szminka na pomarszczonych
ustach – ostatniego Dzidka akurat nie chce przyjąć do wiadomości,
używając jej hojnie i w jej mniemaniu zalotnie. Bo Dzidka nie
ustaje w strojeniu się i ubieraniu butów na obcasie. Halina zaś
gustuje w wygodnych adidasach, które nadają się do szybkiego
chodu, aby utrzymać formę. Wydaje się, że życie mają
zorganizowane, że wszystko jest na swoim miejscu i zdarzyć się już
nic efektownego nie może. Że świat poukładany, że codzienne
wspólne gotowanie obiadów trzeba tylko odhaczyć, a potem do
wieczora już nic. Tu też nic bardziej mylnego!
Po pierwsze Halina jest
babcią – ma na utrzymaniu przeszło trzydziestoletniego wnuka,
który je za dwóch piętnastolatków. Gruby, niezdarny, odznaczający
się wykwalifikowanym lenistwem i wyjątkowym brakiem wiary w siebie.
Babcia mu nadskakuje, dzieli się emeryturą, obiadki szykuje i nie
zwraca uwagi na to, że wnuk zrezygnował z pracy, bo tak mu po
prostu było wygodniej... Cały czas usprawiedliwia „chłopca”
tym, że matka porzuciła go w dzieciństwie i wyjechała do Stanów,
skąd nadchodziły tylko kartki urodzinowe, a nigdy nie było
zaproszenia i że ona za matkę, która z jej to łona wyszła, musi
teraz odpokutować. Wiec niańczy Jarcia, sprząta za niego i
przymyka oczy na film z Azjatką, przy którym Jarcio wydaje jakieś
dziwne, stłumione dźwięki, dochodzące z czeluści zamkniętego
pokoju.
A to od Jarcia się
wszystko zaczyna...
Bo gdy siedzi on sobie
w kawiarni, czyta książkę o tym, jak zostać playboyem, zauważa
piękną kobietę, która przypadkiem okazuje się lekarzem
dermatologiem i przypadkiem zauważa u Jara (poza domem Jarcio
tajemniczo zmienia się w Jara) znamię, które na szybko, w
kawiarnianym zaimprowizowanym gabinecie kwalifikuje jako znamię do
wycięcia. I Jaro w swoim zafascynowaniu tą piękną kobietą, aby
nie wyjść na malkontenta i bezrobotnego nauczyciela WF, z tuszą
godną dwóch nauczycieli naraz, stwierdza, że jest prywatnym
detektywem. I z miejsca niemal dostaje pracę – odnaleźć męża
pięknej dermatolog, który zostawił ją i, wyprowadzając się,
zabrał cenny obraz,w istocie należący do niej.
Jaro zlecenie
przyjmuje, mając z detektywem wspólnego tyle, że detektyw i on
mają swoje wizytówki. Z tym, że Jaro zamówił swoje, bo były w
promocji...
I tu oczywiście
wkracza rezolutna Halina, która za nic w świecie nie chce, aby wnuk
znów stracił wiarę w siebie, a przez to ona straci jakiekolwiek
szanse na jego wyprowadzkę jeszcze za jej życia... Wkracza z
impetem i postanawia po cichu, jak mały, zwinny krasnoludek, pomóc
wnukowi i podrzucać mu niewinnie, mimochodem, przypadkowo, jakieś
tropy.
Szybko jednak sprawa
nabiera rumieńców, bo pojawia się trup.
A do tego na osiedlu
zaczyna grasować morderca kotów...
A to wszystko już na
samym, samym począteczku 440 stronicowej knigi...
Nietypowe postaci jak
na kryminał. Nietypowe tło, jak na kryminał. Nietypowy język.
Nietypowe śledztwo. Ale bardzo typowy trup. Bardzo typowe
zaginięcie. Typowe poszlaki i typowe dla kryminału zaskoczenie na
końcu.
Podobała mi się
lekkość, z jaką Fryczkowska igra z zakrwawionym ciałem. Nadaje mu
lekkości, śmieszności, ale każe mu się wykrwawiać dokładnie w
taki sam sposób, jak ciała z przejmujących dreszczem thrillerów
psychologicznych. Pokazuje sprawę mordercy kotów i zgraję
staruszek, które wierzą, że są jeszcze młode, jak szukają
sprawcy i wkładają w to całą swoją energię. Śmieszne,
karykaturalne... ale tylko na pierwszy rzut oka. Pod powłoką jest
prawdziwe cierpienie, prawdziwa brutalność i niebezpieczeństwo.
To, że Jarcio mieszka z babcią, że idzie rano do łazienki wyprać
zaplamione mokrymi snami prześcieradło, bawi. Ale już za chwilę
okazuje się, że ta sytuacja ma drugie dno. Że gdzieś pod powłoką
są wyrzuty sumienia, brak ciepła, nie-miłość. Łyka się tę
książkę, nie myśląc tak naprawdę o tym, że ona jest o tym
wszystkim, co we współczesnym świecie złe. Dopiero po chwili
stwierdza się, że jest bardzo bardzo gorzka i że właściwie
trzeba by ją było popić. Obok całej ogromnej dozy rozrywki,
wyobrażeń, jakie niosą za sobą te pokraczne, przerysowane
postacie, czuję też pustkę, jaką każda z nich nosi w sercu. I
pamiętam, że warto obok tego śmiechu zapłakać. Choćby i nad
kotem, któremu płonie futerko...
[Książkę otrzymałam
dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz