MURIEL SPARK
„PEŁNIA ŻYCIA
PANNY BRODIE”
(TŁ. ZOFIA
UHRYNOWSKA)
PAŃSTWOWY
INSTYTUT WYDAWNICZY, WARSZAWA 1972
Pierwszy raz
przeczytałam o tej książce u Lirael. Cenię sobie jej zdanie.
Lirael nie była zachwycona, choć zaintrygowana. A mnie ta książka
jakoś zawołała. I gdy znalazłam ją w antykwariacie za śmieszną
wprost cenę – musiałam kupić.
Moja głowa
rozdzieliła się na dwa przy czytaniu tej książki. Stałam się
podzielona.
To historia
nauczycielki, panny Brodie, która przeżywa pełnię swojego życia.
„(...) moja pełnia zaczęła się na dobre. A to jest takie
nieuchwytne. Pamiętajcie, dziewczynki, jak dorośniecie, musicie
bardzo uważać żeby jej nie przegapić, obojętnie, na jaki okres
życia przypadnie. I wykorzystać ją do cna. (…) Pełnia to ten
moment w życiu człowieka, dla którego się rodzimy. (…)”
[s.12]
Nie do końca
jestem uświadomiona na czym polegała pełnia panny Brodie. Wedle
jej słów to odnalezienie swojego powołania. Jej powołaniem jest
edukacja dziewcząt w konserwatywnej, zastygłej w przeszłości,
skostniałej szkole. Ale nie jest to zwykła edukacja. Nauczycielka
każe dziewczętom otwierać podręczniki do historii, przytrzymywać
jej dłońmi, by żadna przypadkowa wizytacja nie miała wątpliwości,
że odbywa się lekcja historii, a sama opowiada własne historie. O
swoim narzeczonym, który poległ na wojnie, o tym, jak bardzo był
przystojny i jak wiele panna Brodie straciła, tracąc jego młode
ciało. Otwiera dziewczęce, chłonne umysły - ma doskonały
kluczyk, jakim jest budząca się powolutku, niedostrzegalnie, ich
seksualność – i leje tam swój eliksir. Albo jad. Chce stworzyć
rzeszę, zastęp małych panien Brodie. Stworzyć z nich creme de la
creme – najlepsze, najwspanialsze, naj... Nauczyć je swojego
punktu widzenia, nauczyć je kochać taką sztukę, jaką ona sama
ukochała, a gardzić tym, co nowoczesne i postępowe. Kobieta jest
zafascynowana ideologią faszyzmu – gdzieniegdzie wtrąca pochwalne
peany na cześć Mussoliniego. To początek lat trzydziestych XX
wieku. Można usprawiedliwić pannę Brodie, że nie tylko ona ulegał
niezdrowej fascynacji, że to my – z perspektywy czasu, z
perspektywy wszystkich zwęglonych, spalonych, zaduszonych ciał,
widzimy faszyzm jako zbrodniczą ideologię, jako omamianie umysłu,
jako truciznę, która w konsekwencji zabiła miliony niewinnych.
Panna Brodie uległa – jako jedna z wielu. Mogę jej to wybaczyć.
Nie mogę natomiast wybaczyć tego, że wybrała sobie sześć
dziewcząt, najbardziej podatnych na jej słowa i zaczęła jej
lepić, upiększać, dopieszczać na swój obraz i podobieństwo.
Wybrała pewnie bardzo przemyślnie – wie, jakie ma możliwości z
każdą z nich, jakie są wady i zalety każdej, z którą może
igrać na wyższym poziomie, a którą pozostawić na nizinach. Sześć
szans na to, że jej się uda, że któraś wyjdzie z dokładnie taką
samą twarzą, jaką ona co dzień widzi w lustrze.
Od jakiegoś
czasu dyrektorka „czyha” tylko na jeden nierozważny krok
nauczycielki – chce ją złapać na czymś, co jest jawnie
sprzeczne z regulaminem szkoły, by mieć szansę na jej zwolnienie.
Różnią się między sobą podejściem do edukacji. „Słowo
'edukacja' składa się z przedrostka 'e' od 'ex' (…) czyli
wyprowadzam. Dla mnie edukacja to wydobywanie tego, co istnieje w
umyśle ucznia. Dla panny Mackey to wprowadzanie czegoś, czego tam
nie ma, a tego ja nie nazywam edukacją, nazywam to wtłaczaniem.”
[s.37] Wielokrotnie dyrektorka proponowała pannie Brodie
przeniesienie się do szkoły nowoczesnej, postępowej, gdzie
sprawdziłaby się lepiej. Ale panna Brodie za cel obrała sobie
skostniałe środowisko, potajemne lekcje, na których zabiera
dziewczęta do teatru i na główne ulice miasta, pokazując perełki
sztuki. To trudniejsze do realizacji, niż w miejscu, które z
założenia jest otwarte na takie działania, jakie uskutecznia
kobieta. Ma w głowie misję, cel, zbawienie – samej siebie poprzez
wyedukowanie paru dziewcząt. Obok wszystkiego toczą się miłosne
podboje – samej panny Brodie oraz dziewcząt, które dorastają pod
jej okiem, ale też wtedy, gdy ona oczy ma zamknięte.
Moja dwoistość
wynika z faktu, że książka jest napisana specyficznie, jakby
prześmiewczo. Jakby każda z dziewcząt, a dzięki temu my,
traktowała swoją nauczycielkę jednak z przymrużeniem oka. Jakby
poddawały się jej, ale tylko do pewnego stopnia, do pewnej granicy.
Jakby rozmawiały z nią, a w pewnej chwili odwracały się do
czytelnika i puszczały oko, mówiąc - „spokojnie, wiemy, co tak
naprawdę knuje panna Brodie, nie damy się, tak jej tylko wmawiamy”.
Choć przecież to nieprawda, bo jedenastolatki nie potrafią być
ironiczne, nie potrafią być tak bardzo dwulicowe, nie potrafią
walczyć bronią, jaką posługuje się nauczycielka. I stąd moja
dwoistość. Bo raz myślę, że panna Brodie też gra, a raz, że
robi to wszystko nieświadomie, że to naprawdę jej wymyślona
misja, jej sposób na zbawienie, jej sposób na życie.
To książka
przede wszystkim o tym, jak gąbczaste, jak mocno otwarte są umysły
młodych ludzi. Jak fascynujące, ale równie mocno przerażające
jest ich kształtowanie – położenie na wielkim kole garncarskim i
utworzenie z nich tego, co się chce. Jak wielka jest moc stwórcy.
Jak wielka jest siła tego, kogo rozbudzona jedenastoletnie panienka
spotka na swojej drodze.
To książka o
tym, jak wielkie musi mieć powołanie nauczyciel i jak wielkie ryzy,
w których musi się trzymać, żeby nie zacząć manipulować
uczniem w miejsce jego stymulowania. To książka o granicach – o
tych, które niby nieprzekraczalne, przekracza się jednym krokiem.
Czasem nieostrożnym, a czasem w pełni zamierzonym. I obojętnie,
czy stadko panny Brodie jest z lat trzydziestych czy z
teraźniejszości – to książka o ogromnej odpowiedzialności,
jaką niesie za sobą bycie czyimś mentorem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz