GRAŻYNA TRELA
„OBRAZKI Z NEBRASKI”
PRÓSZYŃSKI I –SKA, WARSZAWA 2011
Wyglądam przez okno. Nie jest zimno, choć to już połowa października. Słońce grzeje i wywołuje uśmiech na twarzy. Przed moim blokiem piaskownica. Obok kilka huśtawek. Trzepak. I żadnego dziecka. „Może są w szkole…” – myślę i idę do okna ponownie za kilka godzin. Ale nadal nic. Do wieczora próbuję jeszcze kilka razy i wciąż piaskownica i huśtawki są jak duchy. Niemal przezroczyste i dość upiorne. Samotne.
A potem otwieram książkę Grażyny Treli i tonę w tym świecie, w którym każdy chciał zająć huśtawkę jako pierwszy i w którym bujało się na czas, bo obok stała długa, wijąca się kolejka niecierpliwych dzieci, które też chciały poszybować do nieba. Tonę w tym świecie, gdzie „(…)zapytała o nasze zabawy. No to jej powiedzieliśmy o naszym berku, o grze w dwa ognie, w gumę. W guziki, które pstrykało się palcami do dołka. W zośkę. W pikuty, w których trzeba tak podrzucać noże, żeby, spadając, wbiły się ostrzem w ziemię. W państwa-miasta, w kometkę, w chowanego…” [s.151] I uśmiecham się pod nosem, bo pewnie, gdybym zapytała jakiegoś siedmiolatka, którego złapałabym w drodze ze szkoły do ukochanego komputera, dokąd skacze w gumę i czy robi „szyjkę”, to spytałby co to jest ta guma. Bo dziś byłam w sklepie z zabawkami i na półce nie znalazłam gumy. Ja miałam taką zwykłą, od majtek, ale była genialna, bo długa. A koleżanka miała taką hiciarską różową, z powplatanymi srebrnymi nićmi…
O tym jest książka Treli. O gumie do skakania, o gumie do żucia i o orenżadce (sic! tak się właśnie mówiło!) w proszku, którą wysypywało się na dłoń i mokrym od śliny palcem wkładało do buzi. Czytając tę książkę czułam się, jakbym otwierała czyjś rodzinny album. Taki właśnie z obrazkami. Ze zdjęciami, które są jak zatrzymane kadry, jak preteksty do opowieści – otwieram jedną ze stron, na której stoi dziewczynka w nowym futerku i czerwonych kozaczkach i nagle ta dziewczynka zaczyna się ruszać i toczy się historia. Na przykład o tym, jak jedenastolatka poszła po swoje pierwsze świąteczne zakupy i miała kupić kapustę kiszoną. Albo ten obrazek, gdy z latarką wchodzi do tunelu. Albo ta, gdy leży na śniegu i robi orła rozpostartymi ramionami i nogami. I nieodmiennie na jej twarz nakładam swoją własną. Bo ja też pamiętam jeszcze syfon - mój był zielony… I dokładnie tak samo bawiłam się w piwnicy, bo miała jakiś przedziwny urok – pomieszanie strachu i fascynacji, unoszące się między komórkami z drewnianymi drzwiami. Trela opowiada siebie, ale też mnie, moją koleżankę, moja mamę i sąsiadkę z bloku naprzeciwko. Mówi o końcu lat 60. w Polsce, gdy w Stanach świętowali pierwszego człowieka na Księżycu, a w Polsce trochę to, a trochę pochody pierwszomajowe. A ja zaczęłam się zastanawiać, że to fascynujące, jak niewiele było różnic między moim dzieciństwem, dziejącym się w późnych latach 80., a dzieciństwem bohaterki, która w 1969 ma 11 lat. Jak bardzo byłam podobna do tej jedenastolatki – miałam podobne włosy i podobne problemy. I jak szybko, w jednej chwili wszystko zmieniło się potem. Jak pogalopował świat, dając nam chleby w różnych smakach, burząc Peweksy i otwierając bramy – wylaliśmy się z tego dusznego państwa i mogliśmy w końcu pojechać do Stanów.
To nie jest książka z typową fabuła. To książka – gawęda, jakieś wspomnienie dla samej siebie, żeby nie zapomnieć „jak to onegdaj bywało”. Taka egzotyczna podróż – jedni jeżdżą w Himalaje, a inni w PRL.
Denerwowało mnie kilka wstawek, pretendujących do miana fabuły (historyjka o Rysiu, pisana w trzeciej osobie, podczas, gdy cała treść jest czysto pamiętnikarska), zupełnie nie pasujących i bez klimatu. Omiatałam je szybko wzrokiem i powracałam do kartek z dziennika, do wspomnień, do przekonania, że „w moim miasteczku było wszystko, czego potrzebowaliśmy do naszych młodocianych marzeń.” [s.82]
Książka Treli to wszystkie dobre strony PRL. Bez rozpatrywania, polityki, oceniania. Bo mimo, iż nie było w co się ubrać, to wyobraźnia działała. Ważne jest, że te historyjki są pisane z perspektywy dziewczynki, która nie odczuwa braku wolności, nie wie nic o więźniach politycznych i nie zastanawia się tak naprawdę dlaczego idolem zostaje kolega, który jako jedyny na osiedlu ma prawdziwe dżinsy. „(…) kolega od levisów był w porządku – pozwalał nam oglądać mapę USA. I właśnie wtedy zakochaliśmy się w Ameryce. Podzieliliśmy nasz osiedle na amerykańskie stany. Każdy wybrał, jak mu pasowało. Była więc Oklahoma i Luizjana, i Minnesota, i Dakota… Nie pamiętam już, dlaczego nikt nie chciał Alabamy. Moje blokowisko nazywało się Nebraska.” [s.50] To jest właśnie sposób radzenia sobie z rzeczywistością – naginanie świata do dziecięcych pragnień – nie możemy wyjechać do Stanów, to Stany przyjadą do nas. To czysta dziecięca radość i czyste dziecięce smutki, strachy i niepokoje. To obrazki spod bloku, gdy wszyscy byli jednakowi i gdy huśtawki nigdy nie stały puste, bujane jedynie podmuchem wiatru. To książka szczęśliwa, nostalgiczna i nie potrafię spojrzeć na nią obiektywnie. Pachnie dzieciństwem…
[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]
714. COFNĄĆ SIĘ W CZASIE
1 rok temu
Ostatnia dekada PRL to moje dzieciństwo, mam podobne wspomnienia - radosne i beztroskie, chociaż z kolejkami w tle, ale i one były inaczej postrzegane przeze mnie
OdpowiedzUsuńI oddajcie kino Mocква! ps. musiałam to napisać:)
OdpowiedzUsuńA ja jestem troszkę rozdarta. Z jednej strony czuję przynależność do "tamtych czasów". Urodziłam się wszak w PRLu, ale z drugiej tak mało pamiętam z tego okresu, a moje dzieciństwo to czas niedzielnego Disneya, lalek Barbie, klocków Lego, "Misia", "Myszki Miki" i "Kaczora Donalda" (nie tylko gumy do żucia, ale też czasopisma).
OdpowiedzUsuńGumę do skakania też miałam - chyba zieloną, ale zawsze chciałam mieć różową.
"Obrazki z Nebraski" stoją na mojej półce i trochę się boję, czy czytając będę dzielić te wspomnienia. Mam jednak nadzieję, że w jakimś stopniu tak :)
Taki jest świat - pewnie, że inaczej postrzegane, tak jak ja i jak bohaterka "Obrazków z Nebraski" byłaś dzieckiem i świat miał inne kolory, zupełnie inny smak, była guma Donald i liczyło się tylko to, żeby nauczyć się robić z niej balony, nieważne, że stało się po nią pół godziny...
OdpowiedzUsuńMod - Z powrotem dajcie wiarę w piłkarskie kariery
Pierwsze dni wiosny i naszywki Pantery
Smak wina Sofia na jakiejś klatkowskiej
I zapach włosów gdy we dwoje się moknie...
Claudette - ja też załapałam się na przełom, nie byłam tak do końca po tamtej stronie, byłam już trochę "nowa", ale zapewniam Cię, że w "Obrazkach..." znajdziesz mnóśtwo siebie, nawet jeśli nie tylko żułaś, a czytałaś Donalda...