DAVID GILMOUR
„KLUB FILMOWY”
(TŁ. EMILIA SKOWROŃSKA)
DOBRA LITERATURA, SŁUPSK 2011
Całe życie jest ułożone jakoś „na lewą stronę”. Gdy jesteśmy dorośli, wiemy, co nas w życiu rusza, w czym jesteśmy dobrzy i w jakim kierunku chcemy kierować kroki. Wiemy, w czym się sprawdzamy i czy studia, które skończyliśmy to było TO, czy trafiliśmy kulą w płot i zawaliliśmy swoje życie. Wtedy, gdy idziemy do szkoły najchętniej skakalibyśmy po drzewach i łapali chmury, cieszyli się wolnym czasem, którego jest mało, bo trzeba odrabiać lekcje i rysować w zeszytach znienawidzone bryły geometryczne, a linijka pęka nam w dłoniach, bo nie potrafimy ułożyć jej w kształt trójkąta. Wtedy, gdy moglibyśmy się uczyć i czerpać z tego radość – jest już za późno, bo szkoła zamknęła drzwi i nie pasuje już żaden klucz. Bo jak byśmy wyglądali w wieku lat czterdziestu z kluczem na szyi?
Jesse w szkole się dusi. Jesse nie odrabia lekcji. Jesse ucieka do wilgotnych garaży swoich kolegów, gdzie rapuje, albo do parku, gdzie może trzymać dziewczynę za rękę. Jego myśli uciekają w niebo. Jego myśli nie przyjmują ortografii, nie interesują go ułamki i wcale nie chce wiedzieć, ile stanów mają Stany Zjednoczone. Jego ojciec David postanawia poeksperymentować na własnym synu. Nie wie, czy Jessemu nie wyrosną kopyta, czy nie stanie się Frankensteinem, czy nie zostanie śmieciarzem… Postanawia, że jego syn nie musi chodzić do szkoły, jeśli nie chce. Postanawia, że nie będzie musiał iść też do pracy. Postanawia, że weźmie na siebie utrzymanie szesnastolatka. Są tylko dwa warunki – Jesse nie może zażywać narkotyków i musi oglądać z ojcem przynajmniej trzy filmy tygodniowo.
Raj.
Jesse uśmiecha się i wyrzuca wszystkie podręczniki. David trzęsie się ze strachu, ale tylko nocami, żeby syn nie widział. Ze strachem też oznajmia swoją decyzję matce chłopaka, z którą jest rozwiedziony. Ta płacze w słuchawkę, a potem oddaje ster w ręce ojca. I otwiera się klub filmowy z najgorszymi filmami świata i z arcydziełami światowej kinematografii, z Nową Falą, filmami niezależnymi, „Śniadaniem u Tiffany’ego”, „Szczękami”, „Teksańską masakrą piłą mechaniczną”, tygodniem z dobrymi scenariuszami, tygodniem z filmami koszmarnymi, które jednak są filmami o nieodpartym uroku, z „Pretty Woman” i „Obywatelem Kanem”…
I tygodnie, w których Jesse ze skulonego, wystraszonego nastolatka, staje się młodym mężczyzną, z którego ojciec może być dumny. Tygodnie szczerości, ale wypracowanej, takiej, która nie przychodzi od razu, ale dopiero wtedy, gdy obejrzy się razem „Tramwaj zwany pożądaniem”, „Rzymskie wakacje”, „Rocky’ego” i „Lolitę” (i wiadomo, że „Lolita” Kubricka jest milion razy lepsza niż Lyne’a).
„Rozmawialiśmy o latach 60., o Beatlesach (może zbyt często, ale cierpliwie to znosił), o dobrym i złym piciu, o Rebece (Myślisz, że ze mną zerwie?”), Adolfie Hitlerze, Dachau, Richardzie Nixonie, niewierności, Trumanie Capocie, pustyni Mojave, Suge’u Knighie, lesbijkach, kokainie, stylu heroin chic, Backstreet Boys mój pomysł), tatuażach, Johnym Garsonie, Tupacu (jego pomysł), sarkazmie, podnoszeniu ciężarów, rozmiarze penisa, francuskich aktorach i E.E. Cummingsie.” [s.105]
A ja mogę tej edukacji tylko zazdrościć. Tego dojrzewania i nauki myślenia. Bo to książka o tym, że na filmach się nie kończy, że one są taką iskrą zapalną od której zaczyna się poszukiwanie, że szesnastolatek, który podobno jest buntowniczo nastawiony do świata, naprawdę chce wiedzieć, dlaczego w „Osławionej” Hitchcocka schody na końcu są dłuższe niż na początku. I co więcej – sam chce do tego dojść. Nie zależy mu na gotowych odpowiedziach, zależy mu na patrzeniu i widzeniu.
Ale ta książka zrobiła na mnie wrażenie jeszcze z jednego powodu – to piękny list miłosny ojca do syna. To wspomnienia człowieka, który wbrew rozsądkowi otworzył dłonie i wypuścił z nich malutkiego ptaszka, swój największy skarb, bo wiedział, że inaczej ten ptaszek nie nauczy się latać. To historia zaufania, które jest składnikiem tylko bardzo wielkiej i dojrzałej miłości. To pamiętnik takiego czasu, który można by nazwać przedłużonym dniem ojca – bo ojciec musi czasem zapłakać, żeby później śmiać się dwa razy głośniej. A dużo tu łez – tych słonych i tych słodkich. Ale człowiek to ponad 60 procent wody, więc łzy to nieodzowny składnik życia. Dobrze jednak, że gdy się płacze można złapać za rękę syna. I dobrze, że istnieje ”Pół żartem, pół serio”, żeby do łez dodać uśmiech.
[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Dobra Literatura]
714. COFNĄĆ SIĘ W CZASIE
1 rok temu
Ciekawa historia, niebanalna i pouczająca
OdpowiedzUsuń