niedziela, 13 listopada 2011

NIEDZIELE Z MOWĄ ZACZAROWANĄ. ODCINEK 7

Były takie czasy, że nie było Internetu. Były takie czasy, że nie każdy miał w domu drukarkę. Nawet komputer nie królował wszędzie. I dzisiejsza historia będzie o takich czasach. O DIY czyli Do It Yourself. Znaczyło to tyle, że ludzie, którym się chciało pisali wiersze. Ludzie, którym się chciało malowali plakaty. Ludzie, którym się chciało pisali piosenki i czasem nawet ktoś dawał zaśpiewać im te piosenki w małym osiedlowym klubiku, albo w Domu Kultury. 
Był Tomasz Zawilski, który mieszkał w Pile. Nigdy nie poznałam go osobiście, jedynie pisaliśmy do siebie listy – papierowe, pachnące atramentem, pełne skreśleń, gdy źle sformułowało się jakąś myśl. Takie, od których bolała ręka. Tomasz stworzył Burdel Wydawniczy Wiatrów Piekieł, w którym mozolnie i ręcznie składał tomiki młodych poetów, często genialnych, a czasem tylko młodych. Wynajdował rysunki, kawałki gazet, obrazy, a potem wycinał literki, pisał na maszynie i wszystko składał w maleńkie czarno-białe książeczki odbijane na xero. Dostałam kiedyś taką książeczkę, której autorem był Rafał Szymański. Rafała troszkę znałam. Najpierw byłam nim zafascynowana – ja uczennica Szkoły Podstawowej, a on student, który przyszedł nas uczyć. I miał piękne dready, które tak mnie fascynowały, że nie byłam w stanie słuchać, co mówi na lekcji. Poczta pantoflowa, szeptanie na korytarzach i wywiad zdeterminowanych nastolatek wykazały, że Rafał gra w zespole Ewa Braun – pierwsze kasety, przegrane w taki sposób, że więcej tam było słychać szumów, niż muzyki… Potem co jakiś czas spotykaliśmy się tu i tam. W mieście i poza nim. Więc gdy dostałam dość magicznie ten tomik (pocztą, z dalekiej Piły, gdy sam autor mieszkał kilka ulic ode mnie) widziałam te wiersze zupełnie inaczej. Przez jakiś pryzmat. Na kolorowo, choć są bolesne i mocno krzykliwe. Niespokojne. Tomik „Dupa” nie jest grzeczny. Bo nie ma powodu być. Jest szare miasto. Smutne. Jest podział na skinów i brudasów. Jest mało koncertów. I nie ma pracy. I jest chyba tylko miłość, dzięki której jeszcze cokolwiek się udaje. Pamiętam, że gdy przeczytałam ten tomik bez tchu od deski do deski (od trzeciejstrony do dwudziestejtrzeciejstrony), a potem jeszcze i jeszcze, to siadłam przy biurku i napisałam do Rafała list, który posłałam pocztą te kilka ulic dalej jeszcze tego samego dnia. I pytałam go w nim czy ma receptę na życie, na dupę… A on chyba mi nawet odpisał. Że nie ma.
Dziś mieliśmy z Mężem napad sprzątania, przekładaliśmy z miejsca na miejsce blaszki do ciasta i salaterki, kupiliśmy liściom laurowym i zielu angielskiemu nowe słoiczki z kolorowymi zakrętkami. A ja uskuteczniłam własne poszukiwania. Tomiku „Dupa” – znalazłam, zamyśliłam się, uśmiechnęłam. Nigdy chyba nie będę go czytać tak, jak powinno się go czytać. Jak manifest młodości, zranionego chłopako-mężczyzny, który stoi na progu dorosłości i nie jest w niej tak, jak chciałby żeby było. Jak zaprzeczenie przeszłości – ja będę inny, nigdy nie stanę się taki, jak moi rodzice. Jak obronę wewnętrznego światła przed atakiem codzienności. Czytam go zawsze przez pryzmat nieco zakochanej nastolatki. 
Ale i wtedy i teraz dwa wiersze robiły/robią na mnie największe wrażenie.

Zestawiam je dziś razem, choć dzieli je w tomiku kilka stron. 


Ten pierwszy („Sperma”) jest gdzieś w środku – mocny, dosadny, pełen żądzy, męski i najeżony. Samczy. Krzyczy, uderza otwartą dłonią w twarz. Śmieje się ze mnie i nie daje mi spokoju. Od wtedy. 


Ale cały tomik kończy ten drugi wiersz. 
Nastrojowy i zupełnie inny. Trochę bardziej uładzony. Zrezygnowany nieco. Są w nim dwa wina malinowe i Joy Division – to tak, żeby nie wyjść całkowicie bez twarzy. To tak, żeby jeszcze zostawić sobie coś z tych marzeń. Ale jest też na dywanie mały człowiek i małe mieszkanie. To chyba mała stabilizacja, a przecież miało być „nigdy się nie ożenię…”. Zawsze czytam te dwa wiersze razem. Po „Spermie” szybko przewracam strony i upewniam się, że jest „[Pokocham ciebie…]”. 
I dziś nie mam co prawda wina malinowego, a z głośników płynie nie Joy Division, nawet nie Ewa Braun czy Nirvana, a Alina Orlova, to jednak siadam i piję filiżankę miętowo-truskawkowej herbaty i uśmiecham się do Rafała przez wszystkie kilometry, które nas dzielą. I uśmiecham się do tego wiersza. I wiem, że tak naprawdę każdy, kto pisze takie tomiki w głębi duszy woli zasadzić drzewo niż szukać nieustająco.
Twoje zdrowie Rafał…

4 komentarze:

  1. Rany! Powiedziałabym: Dupa górą! Ale to by znaczyło, że wszystko się poprzestawiało, gdy tymczasem jest jak trzeba.
    Marpil, wygląda na to, że przejdziemy kurs poezji absolutnie nieliczącej się z hierarchią przyznanych oficjalnie szczebli. Jest zaskakująco.
    Tak trzymać!
    Mogłabym nie wpaść na poezję Rafała Szymańskiego (na 99,9%), a dzięki Tobie znam i Spermę, i Pokocham...

    Dobrze, że jest czas drapieżnego szukania. I dobrze, że - jak twierdzisz - nie jest to szukanie nieustające. W sumie: dobrze. No bo co by to było? Zakonserwowany maskulinizm.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajne, kontrastowe zestawienie trochę wulgarnego buntu i łagodnej rezygnacji.
    Ten pierwszy oczywiście mi się nie podoba, kojarzy mi się z tekstami piosenek hip-hopowych, ale drugi całkiem, całkiem.

    Pozdrawiam :)!

    OdpowiedzUsuń
  3. ren droga - po pierwsze to jest moja poezja - ta, jaką czytam, jaka mnie porusza, a po drugie chciałam tez pokazać tę poezję, którą bardzo łatwo się omija... Mam nadzieję zaskoczyć Cię jeszcze kilka razy :-)

    A to szukanie - dobrze, bardzo dobrze, że nie trwa wiecznie, ale bardzo dobrze, że było. Bo gdyby nie było to nie mogłoby być spokojnego domu i drzewa... czytaj wyszaleć się w młodości ;-)

    Mayu - "Sperma" chyba ogólnie nie jest do podobania się, ma wstrząsnąć i dać do myślenia i moim zdaniem doskonale spełnia swoje zadanie!
    Pozdrawiam również i mówię dobranoc ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. pozdrawiam TZ ... z Piły
    były takie czasy ... dzięki za wspomnienia

    OdpowiedzUsuń