DIANA ABU-JABER
„JĘZYK BAKLAWY.
WSPOMNIENIA”
(TŁ. DOMINIKA
CIEŚLA-SZYMAŃSKA)
CZARNE, WOŁOWIEC 2012
Czuję się, jakbym
zjadła prawdziwy, domowy obiad. Sycący, a zarazem pieszczący
język. Przygotowany z miłością, z uwagą, z szacunkiem. Jakby
strony książki otłuściły moje palce. Jakbym musiała oblizać
je, bez żadnego skrępowania. Jakbym między kartkami znalazła
okruszki chleba. Jakby nad okładką unosił się zapach pieczonego
bakłażana i smażonego czosnku. Jakbym dostała coś więcej, niż
tylko wspomnienia.
Diana Abu-Jaber ma
ojca, który zmienił imię. Zakochał się w Amerykance, opuścił
Jordanię i przeniósł się do innego świata. Zmienił swoje dawne
imię, tak, jak wszyscy jego bracia, którzy zmienili domy. Teraz
jest Budem i nikt nie pamięta, jak nazywał się wcześniej. Sama
Diana ma na szczęście imię, które pisze się tak samo. Jedynie
wymawia się inaczej, w zależności od tego, w której części
świata aktualnie mieszka. Bo ojciec miota się. Gdy jest w Ameryce,
gotuje arabskie jedzenie i twierdzi, że ludzie na pustyni są mniej
zepsuci. Gdy wraca do ziemi przodków, tęskni za supermarketem.
A Diana, rozhuśtana
między Jordanią, gdzie jej mocne, grube korzenie, a Ameryką, gdzie
chce te korzenie uziemić, nigdzie nie całkiem swoja, nie całkiem
na miejscu, stara się dorastać, a później dojrzewać. I opowiada
o tym ze swadą, pięknym czystym językiem, w formie opowieści
rodzinnych, jakie słyszy się przy każdym rodzinnym stole. No może
prócz tych przeprowadzek, która zaskakują ją, które nie dają
jej wyboru, które spadają na nią, jak grom z jasnego nieba i każą
przyzwyczajać język do coraz to innych smaków. Gdy ojciec akurat
tęskni za domem za mocno, wyrywa sześcioletnią Dianę i jej
młodsze siostry z amerykańskiej ziemi, wyrywa ich matkę i po
prostu pakuje je, jak w walizki. A na miejscu one przygotowują
gumiaste naleśniki, żeby oswoić nowe miejsce. Jednak już po
jakimś czasie na stole stoi pieczony bakłażan, a Diana biega z
okolicznymi dziećmi po podwórku i żuje wraz z nimi jedną gumę.
Do czasu, aż ojciec znów sparzony słońcem, ucieka do nowej
ojczyzny.
To książka o tym, jak
ciężko jest być emigrantem. Jak łatwo zatracić się w
wycieczkach międzykontynentalnych, jak łatwo stracić siebie,
myśląc o tym, żeby nigdy siebie nie zatracić. Bud nie chce wyzbyć
się Jordanii z serca i dlatego co parę lat musi sprzedać wszystko
i wrócić. Mimo zaciekłej miłości do Ameryki, mimo deklaracji, że
to po raz ostatni, będzie pewnie jeździł do końca życia. A Diana
w tym wszystkim jest dziewczynką zagubioną międzyplanetarnie. Raz
otwartą, jedzącą palcami, trochę zbyt białą, a raz
powściągliwą, wtłoczoną w reguły i trochę za ciemną
dziewczynką, dziewczyną, kobietą...
Ta książka miejscami
jest gorzka, tak gorzka, że ciężko ja przełknąć. To dla mnie te
miejsca, które mówią o „jordańskim” wychowaniu w Ameryce. O
tym, jak Bud chce przeszczepić cały kontynent do nowego miejsca. O
tym, gdy wyrzuca za drzwi kolegę Diany, bo „Diana to porządna
dziewczyna i nie chodzi na randki”. Jak powtarza jej, że to on
wybierze dla niej męża. Jak faszeruje ją arabskim jedzeniem, by
była piękną, krągłą panną młodą, którą odda jakiemuś
mężczyźnie, doceniającemu wdzięki pulchniejszych kobiet. O tym,
jak ściera się ze sobą wybuchowy charakter ojca i córki, jak lecą
iskry, płoną lasy, jak od tego żaru spalają się wszystkie
potrawy i wszystkie mają posmak spalenizny, zamiast święta.
Bo ta książka jest
też o relacji ojciec-córka. O tym, że takie więzy czasem duszą,
czasem odbierają oddech, czasem smagają jak biczem, na zawsze
pozostawiają w sercu ślady. Zabliźnione rany, ale wciąż rany.
Ale to też więź, która raz zasupłana, nie da się rozerwać,
narasta, rośnie, pęcznieje i im starsza córka, im starszy ojciec,
tym bardziej jest nierozerwalna, tym bardziej otacza serce, tym
bardziej staje się tarczą. To piękne, jak mała Diana siedzi na
ramieniu ojca, który wraz z nią gotuje i pokazuje co po kolei
wrzucać do garnka, a potem sama Diana gotuje dla ojca – pokazuje
mu, że uczyła się go, słuchała go, kochała go.
Bo w tej książce całą
miłość mówi się jedzeniem. Jest soczysta, po brzegi pełna
smaków, zapachów, aromatów. Diana już na samym początku mówi:
„Według mnie to najlepszy sposób okazania miłości – nakarmić
kogoś prosto z ręki.” [s.16] I w tej książce karmią się
wszyscy. Są skromne posiłki i uczty, są spotkania rodzinne i na
szybko komponowane posiłki. Obrazy jedzenia są jak stare,
przybrudzone fotografie, które zna się na pamięć i które zawsze
wysypują się z albumu, gdy chcemy wyciągnąć coś z półki.
Wysypują się, by przypomnieć... I niby kuchnia, o której pisze
Diana jest abstrakcyjna – jedzenie palcami gorącego mięsa, dziwne
przyprawy, od nazw których kręci się w głowie, przepis na lody,
który zawiera w sobie mączkę salepową i mastyks, ale tak naprawdę
to obrazy, które dobrze znam, które mówią do mojego serca. Wielki
grill rozpalony w ogrodzie – to nic innego, jak wewnętrzna
tęsknota człowieka, do bycia razem, do rozpalenia na powrót
prastarego ogniska. Nie jemy palcami, bo jest nam wstyd, bo wtłoczono
nas w normy społeczne – i gdy coś takiego widzą sąsiedzi w
Ameryce, oburzają się – ale jedzenie rękami ma w sobie coś
pierwotnego, coś naturalnego i smak jest wtedy bardziej nasycony.
Uczty są tak bardzo swojskie, tak mocno osadzone w słowiańskim
sercu – to kult bliskości, rodziny, stół jak ołtarz, na którym
składa się to, co najcenniejsze – pożywienie – żeby po-żywić
swoich bliskich, dać im życie, dać im oddychanie. I rozumiem,
dlaczego Bud smaży czosnek i piecze bakłażana, dlaczego nawet tam,
w Ameryce, je jagnięcinę, mimo iż nie smakuje jak jagnię zabite
na środku pustyni – ciekawość świata każe nam szukać nowych
smaków, próbować hamburgerów, naleśników i frytek. Ale zawsze
powraca się do smaków pierwotnych, do tych, które wychodziły spod
ręki mamy i babci. To książka, która tłumaczy, dlaczego
większość Polaków nie potrafi się przełamać i spróbować
krewetek – bo mają w sobie zakorzeniony smak świeżego,
chrupiącego chleba, bo ich dziadek nigdy nie dzielił krewetek
między całą rodzinę – rysował znak krzyża na bochenku chleba
i nim obdzielał rodzinę, po kolei, według starszeństwa – nie
mamy w sobie rytuałów odnoszących się do owoców morza. Diana
jest tu połączeniem dwóch tradycji – je sprasowane owoce, ale
też mleczne groszki. Jej tradycja rozbija się na jagnięcinę i
wołowinę. Znajduje przyjemność w pożeraniu hummusu, podczas gdy
jej znajomi nie wiedzą, co to takiego, ale potrafi się też
rozkoszować smakiem masła orzechowego, które jest w każdej
amerykańskiej lodówce – ma dwie dłonie w dwóch różnych
spiżarniach. I to ją naznacza na całe życie.
To książka o tym, że
jedzenie pozwala przeżyć na różne sposoby – nie tylko jako
„paliwo”, nie tylko jako napęd, ale jako tradycja i jako wyraz
miłości. Książka o zatłuszczonych palcach i o szczęściu.
Książka z przepisami, które są rozsiane po tekście, dla nas
orientalnymi, dla Diany powszednimi. Krótki poradnik istnienia.
[Książkę otrzymałam
dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne]
Książka ciekawa i warta zapoznania się z nią
OdpowiedzUsuńJordania piękny kraj! Książka już jakiś czas temu mnie zaintrygowała, ale jeszcze nie miałam okazji przeczytać.
OdpowiedzUsuńTymczasem zapraszam do mnie na konkurs: www.valkotukka.blogspot.com
Nie słyszałam wcześniej o tej książce, ale Twoja recenzja spowodowała, że czuję ogromną chęć przeczytania tej pozycji. :)
OdpowiedzUsuńlubię tę serię (i okłądki!) wydawnictwa czarnego. podchodziłam do "języka baklawy", ale opis mnie zniechęcił, ale po tym co piszesz, chyba się przekonam i spróbuję jeszcze raz.
OdpowiedzUsuń