środa, 25 lipca 2012

POŁOŻYĆ SIĘ


DAVID WHITEHOUSE
„ŁÓŻKO”
(TŁ. ANNA POPIEL)
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012

Łóżko.
Im szersze, tym więcej masz miejsca. Możesz przewracać się z boku na bok. Z jednego końca na drugi. Jeśli jest w rozmiarze King Size – możesz spać na skos albo nawet w poprzek. Spać, odpoczywać, relaksować się, dawać wytchnienie mięśniom, stawom, ciału, umysłowi, wyłączać świadomość, zawisać w innym świecie.
Z Malem jest inaczej. Mal w łóżku żyje. Je, oddycha, ogląda telewizję, sika, śpi, czyta, albo raczej słucha tego, co jest mu czytane. W wieku 25 lat postanowił przenieść swój świat w obręb stelaża z materacem. Położył się i nie wstał. I im dłużej leży, tym szerszy się staje. I tym większe łóżko potrzebne jest jego ciału. Tym większa przestrzeń pokoju, by pomieścić łóżko, tym większa przestrzeń domu, by pomieścić pokój... Mal nie chodzi. Nie porusza niczym więcej niż oczami i szczękami, z rzadka ręką, stopą chyba już nie ma siły. Waży ponad 630 kilogramów. Leży w łóżku od kilkudziesięciu lat.
Wokół niego oprócz domu, rośnie rodzina – młodszy o dwa lata brat, Mama i Ojciec. Wszyscy podporządkowani meblowi, na którym rozrasta się ciało. A Mal wcale nie zamierza wstawać...
To książka wielowymiarowa, z postaciami, którymi autor wchodzi w sam środek głowy i pokazuje ich tak wyraźnie, że widzę każdego z osobna, siedzących (lub leżących!) ze mną przy śniadaniu. Powieść mocna, mądra, napisana tak, że połyka się ją , chcąc wciąż więcej i więcej. Ale jestem tą książką w równym stopniu oczarowana, co obrzydzona. Jest sugestywna, obrazowa, naturalistyczna, brudna, obleśna, ociekająca śliną, potem, śmierdząca i zatęchła. Ale przyciąga jak magnes. Bo taki jest sam Mal – góra mięsa, trzęsąca się jak przysłowiowa galareta. To Mal rzeczywisty, ale też widziany oczami brata. Historię tej dziwnej rodziny opowiada nam bowiem „ten młodszy”, który jest niby częścią rodziny, ale zawsze gdzieś z boku. Zawsze mniej kochany. Mniej przystojny. Mniej widziany. Mniej radosny. Zawsze bardziej przejmujący się tym, co myślą inni. Malcolm to wolny duch, to człowiek, który będąc kilkuletnim chłopcem miał marzenie – robić wszystko to, czego inni jeszcze nie spróbowali. Być pierwszym – w czymkolwiek - albo w przejechaniu przez luk bagażowy, albo w powtarzaniu sekwencji słów w sposób, jaki nikt do tej pory ich nie wypowiedział. To chłopiec, który stojąc na deszczu sprawdza, jak bardzo może przemoknąć. Chłopiec, który rośnie i przyciąga spojrzenia kobiet. Rośnie. A w jego cieniu jest brat. Skulony. Przestraszony. Zazdrosny. Zakłopotany. Miotany między podziwem, między pragnieniem przejęcia dla siebie „malcolmowatości”, a chęcią bycia jedynakiem. Gdy teraz o tym myślę – nie pamiętam nawet, jak miał na imię brat Mala (czy miał jakieś imię?). „Brat” to chyba jedyne jego imię, jakiego nikt nie zapomina. Ani matka, ani ojciec, ani dziewczyna Mala, ani sąsiedzi, nauczyciele, później media i wielbiciele grubasa, dorabiającego ideologię do braku chęci życia.
Ja rozpatruję bowiem Malcolma na dwa sposoby – jako mężczyznę, który jest znakiem „STOP” dla naszych czasów. Jako człowieka, który w dość radykalny i brutalny sposób chciał pokazać bezsens życia – zamanifestować zbyt szybką ucieczkę dni, pustkę, jałowość naszego życia, jego zadziwiający brak sensu.
Drugą stroną Mala, tą pod ogromnym cielskiem ukrytą, może być bezradność, ucieczka, swoistego rodzaju konformizm, strach. Boi się telefonów komórkowych, zielonych świateł, hipermarketów, pilotów telewizyjnych, szybkich samochodów. Boi się, że zgubi w tym świecie drogę. Że kiedyś nie będzie potrafił w nim marzyć. Że nie będzie umiał wytłumaczyć swojemu dziecku sensu, że do końca życia, upupiony w krawacie, który dusi mu krtań, będzie musiał zarabiać pieniądze, że nigdy już nie będzie potrafił wskoczyć do luku bagażowego, albo jechać na plażę z butelką wina. Boi się i dlatego wpełza do łóżka. A świat za niego dorabia ideologię.
Jakakolwiek byłaby motywacja, jakie podłoże i pobudki, które nim kierowały - w każdym przypadku to mężczyzna, który głęboko rani bliskie osoby. Jest słońcem, dokoła którego krążą planeta-mama, planeta-tata, planeta-brat. Słońcem, które już nie generuje ciepła. Generuje poparzenia skóry i łzy od patrzenia. Matka mówi o kilkuletnim Malcolmie: „Nie może zawsze dostawać tego, czego domaga się jego wyobraźnia” [s.42] I choć Mal – na przekór temu – robi właśnie to, co wyobraźnia namalowała, coś przy tym niszczy. Rozpada się jego ciało, ale też próchnieje Dom. Dom rozumiany nie tylko jako miejsce, ale jako stan umysłu, w którym odpoczywamy. Bo czy Malcolm jeszcze sypia dobrymi snami?

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

poniedziałek, 23 lipca 2012

PO LONCIE DO WYBUCHU


JANE BRODALE
„KSIĘGA OGNI”
(TŁ. KATARZYNA MIKULSKA)
MAŁA KURKA, PIASTÓW 2012

Najpierw jest lont. Nie za długi, ale też wystarczający, by odskoczyć chwilę po podpaleniu. Skwierczenie, oczekiwanie, niepokój.... A potem już jest to. Wybuchy, odblaski w przewróconej szklance, ogień, wystrzały, kolory, iskry, szał... aż wreszcie stopniowe uspokojenie, niemoc, jakby coś grało w uszach, dźwięczało, a to już cisza...
Taka jest ta książka.
Dla mnie nie „Księga ogni” dla mnie pokaz fajerwerków. Niepodziewany. Zupełnie inny niż sobie wyimaginowałam. Szczególnie po obejrzeniu zwiastuna.


Spodziewałam się przygody, intrygi, jakiegoś detektywa Holmesa, jakichś ucieczek w świetle rozbłyskujących nad głową sztucznych ogni. A to jest powieść nastrojowa, do przeżywania, do czucia, zmysłowa, choć nie mogę powiedzieć, że nie jest mocna. Zrobiła na mnie wrażenie. Nie rozczarowała – oczarowała.
Zaczyna się od świniobicia. Od cieknącej krwi. Od temperatury stygnącego na wietrze mięsa – zastygania życia, uciekania oddechu. Rodzina Trussel zarzyna świnię, żeby przeżyć. Co więcej to ostatnie zwierzę i większą z niego część będzie trzeba sprzedać. Brzemienna matka pochyla się nad balią, siostry uwijają się wokół kociołka, brat naciera mięso solą... Sugestywnie, odór bijący od wnętrzności przecieka przez strony...
W tym wszystkim jest Agnes, mądra, ale niewykształcona, choć umie czytać. Doskonale wie, jaki los ją czeka – mała wioska, domek, gdzieś tuż obok rodziców, mąż, którego wcale nie musi kochać, by go poślubić. I świniobicie, które zajmuje cały dzień, a które nie daje mięsa... Ucieka.
Do Londynu. Niosąc w sobie wielką tajemnicę, pewien niegodny czyn, plamę na honorze, drżenie serca. Ucieka – znika. Rozpływa się, jak dym z dogasającego ognia...
Przez przypadek trafia do domu Johna Blacklocka – odpychającego, gburowatego, małomównego wytwórcy fajerwerków. Wsuwa stopę w drzwi, zdeterminowana, zrozpaczona, zaciekła. Pan Blacklock wpuszcza ją do środka i tym gestem zmienia jej życie.
Agnes zaczyna terminować u niego, ucząc się rozcierać siarkę, napełniać rakiety, rozróżniać poszczególne substancje potrzebne do wytwarzania sztucznych ogni.
A w jej sercu wciąż rośnie wielki kamień, powstały z małego ziarna piasku – nigdy nie jest do końca spokojna. Już sama dedykacja wywołuje ten dziwny stan nieuspokojenia „Z myślą o wszystkich skazanych na śmierć przez powieszenie na placu Tyburn”. I jej drżenie, gdy rozpamiętuje swój czyn – przechodzi na mnie...
A brzuch Agnes zaokrągla się...
A dłonie Agnes są coraz sprawniejsze...
A umysł Agnes chce chłonąć wciąż więcej i więcej...
To książka o ogniu – o jego odmianach, rodzajach, symbolach. Ogień fascynuje ludzi o tyle o ile umieją nad nim zapanować – za tą cienką linią jest strach – pierwotny lęk przed kąsaniem, przed spopieleniem, przed powrotem do „z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”. To książka o tym, że może grzać, ale może też parzyć. Że gotuje strawę, ale – niepilnowany - spala ją na popiół. Że może mieć różne kolory.
To także książka o dojrzewaniu. O dziewczynie, która nieświadoma świata ucieka z małej wioski i uczy się zapachów miasta. I uczy się ufności. Ale także nieufności. Uczy się być przebiegłą, ale też uczy się kochać.
Nic w tej książce nie jest takie, jakie myślałam, że będzie. Mogłam snuć własne wątki, mogłam zaplatać nici, ale żadna nie oddała wzoru, w jaki utkana jest ta powieść. Zaskakuje. Boli. Ale też daje nadzieję.
Jest piękna (po raz kolejny książka Małej Kurki oczarowała mnie też wizualnie!). Ogniotrwała...

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Mała Kurka]

środa, 11 lipca 2012

ISTNIENIE


DIANA ABU-JABER
„JĘZYK BAKLAWY. WSPOMNIENIA”
(TŁ. DOMINIKA CIEŚLA-SZYMAŃSKA)
CZARNE, WOŁOWIEC 2012

Czuję się, jakbym zjadła prawdziwy, domowy obiad. Sycący, a zarazem pieszczący język. Przygotowany z miłością, z uwagą, z szacunkiem. Jakby strony książki otłuściły moje palce. Jakbym musiała oblizać je, bez żadnego skrępowania. Jakbym między kartkami znalazła okruszki chleba. Jakby nad okładką unosił się zapach pieczonego bakłażana i smażonego czosnku. Jakbym dostała coś więcej, niż tylko wspomnienia.
Diana Abu-Jaber ma ojca, który zmienił imię. Zakochał się w Amerykance, opuścił Jordanię i przeniósł się do innego świata. Zmienił swoje dawne imię, tak, jak wszyscy jego bracia, którzy zmienili domy. Teraz jest Budem i nikt nie pamięta, jak nazywał się wcześniej. Sama Diana ma na szczęście imię, które pisze się tak samo. Jedynie wymawia się inaczej, w zależności od tego, w której części świata aktualnie mieszka. Bo ojciec miota się. Gdy jest w Ameryce, gotuje arabskie jedzenie i twierdzi, że ludzie na pustyni są mniej zepsuci. Gdy wraca do ziemi przodków, tęskni za supermarketem.
A Diana, rozhuśtana między Jordanią, gdzie jej mocne, grube korzenie, a Ameryką, gdzie chce te korzenie uziemić, nigdzie nie całkiem swoja, nie całkiem na miejscu, stara się dorastać, a później dojrzewać. I opowiada o tym ze swadą, pięknym czystym językiem, w formie opowieści rodzinnych, jakie słyszy się przy każdym rodzinnym stole. No może prócz tych przeprowadzek, która zaskakują ją, które nie dają jej wyboru, które spadają na nią, jak grom z jasnego nieba i każą przyzwyczajać język do coraz to innych smaków. Gdy ojciec akurat tęskni za domem za mocno, wyrywa sześcioletnią Dianę i jej młodsze siostry z amerykańskiej ziemi, wyrywa ich matkę i po prostu pakuje je, jak w walizki. A na miejscu one przygotowują gumiaste naleśniki, żeby oswoić nowe miejsce. Jednak już po jakimś czasie na stole stoi pieczony bakłażan, a Diana biega z okolicznymi dziećmi po podwórku i żuje wraz z nimi jedną gumę. Do czasu, aż ojciec znów sparzony słońcem, ucieka do nowej ojczyzny.
To książka o tym, jak ciężko jest być emigrantem. Jak łatwo zatracić się w wycieczkach międzykontynentalnych, jak łatwo stracić siebie, myśląc o tym, żeby nigdy siebie nie zatracić. Bud nie chce wyzbyć się Jordanii z serca i dlatego co parę lat musi sprzedać wszystko i wrócić. Mimo zaciekłej miłości do Ameryki, mimo deklaracji, że to po raz ostatni, będzie pewnie jeździł do końca życia. A Diana w tym wszystkim jest dziewczynką zagubioną międzyplanetarnie. Raz otwartą, jedzącą palcami, trochę zbyt białą, a raz powściągliwą, wtłoczoną w reguły i trochę za ciemną dziewczynką, dziewczyną, kobietą...
Ta książka miejscami jest gorzka, tak gorzka, że ciężko ja przełknąć. To dla mnie te miejsca, które mówią o „jordańskim” wychowaniu w Ameryce. O tym, jak Bud chce przeszczepić cały kontynent do nowego miejsca. O tym, gdy wyrzuca za drzwi kolegę Diany, bo „Diana to porządna dziewczyna i nie chodzi na randki”. Jak powtarza jej, że to on wybierze dla niej męża. Jak faszeruje ją arabskim jedzeniem, by była piękną, krągłą panną młodą, którą odda jakiemuś mężczyźnie, doceniającemu wdzięki pulchniejszych kobiet. O tym, jak ściera się ze sobą wybuchowy charakter ojca i córki, jak lecą iskry, płoną lasy, jak od tego żaru spalają się wszystkie potrawy i wszystkie mają posmak spalenizny, zamiast święta.
Bo ta książka jest też o relacji ojciec-córka. O tym, że takie więzy czasem duszą, czasem odbierają oddech, czasem smagają jak biczem, na zawsze pozostawiają w sercu ślady. Zabliźnione rany, ale wciąż rany. Ale to też więź, która raz zasupłana, nie da się rozerwać, narasta, rośnie, pęcznieje i im starsza córka, im starszy ojciec, tym bardziej jest nierozerwalna, tym bardziej otacza serce, tym bardziej staje się tarczą. To piękne, jak mała Diana siedzi na ramieniu ojca, który wraz z nią gotuje i pokazuje co po kolei wrzucać do garnka, a potem sama Diana gotuje dla ojca – pokazuje mu, że uczyła się go, słuchała go, kochała go.
Bo w tej książce całą miłość mówi się jedzeniem. Jest soczysta, po brzegi pełna smaków, zapachów, aromatów. Diana już na samym początku mówi: „Według mnie to najlepszy sposób okazania miłości – nakarmić kogoś prosto z ręki.” [s.16] I w tej książce karmią się wszyscy. Są skromne posiłki i uczty, są spotkania rodzinne i na szybko komponowane posiłki. Obrazy jedzenia są jak stare, przybrudzone fotografie, które zna się na pamięć i które zawsze wysypują się z albumu, gdy chcemy wyciągnąć coś z półki. Wysypują się, by przypomnieć... I niby kuchnia, o której pisze Diana jest abstrakcyjna – jedzenie palcami gorącego mięsa, dziwne przyprawy, od nazw których kręci się w głowie, przepis na lody, który zawiera w sobie mączkę salepową i mastyks, ale tak naprawdę to obrazy, które dobrze znam, które mówią do mojego serca. Wielki grill rozpalony w ogrodzie – to nic innego, jak wewnętrzna tęsknota człowieka, do bycia razem, do rozpalenia na powrót prastarego ogniska. Nie jemy palcami, bo jest nam wstyd, bo wtłoczono nas w normy społeczne – i gdy coś takiego widzą sąsiedzi w Ameryce, oburzają się – ale jedzenie rękami ma w sobie coś pierwotnego, coś naturalnego i smak jest wtedy bardziej nasycony. Uczty są tak bardzo swojskie, tak mocno osadzone w słowiańskim sercu – to kult bliskości, rodziny, stół jak ołtarz, na którym składa się to, co najcenniejsze – pożywienie – żeby po-żywić swoich bliskich, dać im życie, dać im oddychanie. I rozumiem, dlaczego Bud smaży czosnek i piecze bakłażana, dlaczego nawet tam, w Ameryce, je jagnięcinę, mimo iż nie smakuje jak jagnię zabite na środku pustyni – ciekawość świata każe nam szukać nowych smaków, próbować hamburgerów, naleśników i frytek. Ale zawsze powraca się do smaków pierwotnych, do tych, które wychodziły spod ręki mamy i babci. To książka, która tłumaczy, dlaczego większość Polaków nie potrafi się przełamać i spróbować krewetek – bo mają w sobie zakorzeniony smak świeżego, chrupiącego chleba, bo ich dziadek nigdy nie dzielił krewetek między całą rodzinę – rysował znak krzyża na bochenku chleba i nim obdzielał rodzinę, po kolei, według starszeństwa – nie mamy w sobie rytuałów odnoszących się do owoców morza. Diana jest tu połączeniem dwóch tradycji – je sprasowane owoce, ale też mleczne groszki. Jej tradycja rozbija się na jagnięcinę i wołowinę. Znajduje przyjemność w pożeraniu hummusu, podczas gdy jej znajomi nie wiedzą, co to takiego, ale potrafi się też rozkoszować smakiem masła orzechowego, które jest w każdej amerykańskiej lodówce – ma dwie dłonie w dwóch różnych spiżarniach. I to ją naznacza na całe życie.
To książka o tym, że jedzenie pozwala przeżyć na różne sposoby – nie tylko jako „paliwo”, nie tylko jako napęd, ale jako tradycja i jako wyraz miłości. Książka o zatłuszczonych palcach i o szczęściu. Książka z przepisami, które są rozsiane po tekście, dla nas orientalnymi, dla Diany powszednimi. Krótki poradnik istnienia.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne]

niedziela, 8 lipca 2012

POLSKIE PÓŁKI Z KSIĄŻKAMI


MARIA RODZIEWICZÓWNA
„LATO LEŚNYCH LUDZI”
CZYT. ZOFIA GŁADYSZEWSKA
AGENCJA ARTYSTYCZNA MTJ, WARSZAWA 2010

Prawie każdy Polak ma tę książkę na półce. Można ją kupić prawie w każdym antykwariacie. Stoi w kilku egzemplarzach w każdej bibliotece.
„Lato leśnych ludzi”.
U mnie na półce w kieszonkowym wydaniu, w białej, niezachęcającej okładce. Nigdy do tej pory nieczytana. Trochę jak wyrzut sumienia, bo wciąż chciałam i zawsze usuwałam w cień. No i w końcu zdecydowałam się na audiobooka w świetnym wykonaniu Zofii Gładyszewskiej.
Jestem oczarowana!
Jestem głęboko wzruszona!
Pochłonięta tym światem, którego chyba już nie ma (no bo gdzie? Mazury? Rospuda? Jakieś miejsce na ziemi, którego nie znam i nigdy nie poznam, bo nie jestem człowiekiem lasu?)
Rodziewiczówna opisała lata dwudzieste w Polsce niedostępnej dla każdego. Napisała o leśnych ludziach. Głównymi bohaterami są Żuraw, Pantera i Rosomak. Gdy lody pękają na rzekach, gdy zlatują do Polski pierwsze patki, gdy znika po trochu roztapiająca się zima, do głuszy leśnej trafiają wszyscy trzej, żeby razem zamieszkać w chacie, takiej głęboko w lesie, głęboko w zieleni, w ciszy miasta, ale w hałasie natury. Żyją tym, co upolują, co zbiorą, co znajdą wśród runa leśnego, na gałęziach, w rzece. Jest ten, co lubi gotować, ten, co znika, żeby szperać w ptasich gniazdach i rozbudowywać swoją kolekcję ptasich jaj i ten, który robi wszystkim domownikom psoty. Życie sielskie, anielskie... Nago w lesie, z butami uplecionymi własnoręcznie, z rybą, wyławianą rękoma z rzeki... I z honorem, który najważniejszą cechą i z miłością do świata, do zwierząt, do ludzi, ale tylko takich, którzy są godni szacunku. Do ich leśnej chatki trafia młody rekrut, miejski szesnastolatek, który trochę przez przypadek, a trochę z konieczności musi poznawać las. Jednak im głębiej w jego progi, tym bardziej jest zaczarowany, ciekawy i tym mocniej chce zdobyć miano „leśnego ludzia”. A my dzięki niemu idziemy przez wszystkie szczeble tej leśnej kariery i sprawdzamy, jakim człowiekiem trzeba być, żeby zasłużyć na zaszczytne miano i na przydomek godny leśnego człowieka – adept jest początkowo „Cotem”, ale nie znosi tego przezwiska i pragnie zasłużyć na coś, co go uwzniośli i uskrzydli.
Ta powieść cała gra, cała śpiewa, cała tańczy rozwibrowanym runem i drgającymi liśćmi drzewa, szumem pszczół, a na język spływa smakiem świeżego miodu, kradzionego prosto z ula.
Chciałam zamieszkać w tej książce, zaszyć się tam, aby posłuchać letniej burzy, wykąpać się w letnim deszczu, zjeść ziemniaka, przyniesionego prosto z grządki. Chciałam wziąć w siebie całe to lato, całe to gorące, słońce i nawet zimniejsze dni i ugryzienia owadów, albo węży. I ramiona obolałe od pracy. Od pielenia grządek. Od machania łopatą. Od żęcia zboża. Chciałam, żeby jeszcze był gdzieś taki świat, takie oddychanie, taka trawa...
Słuchałam tej powieści głównie na spacerach – idąc lasem, parkiem. Nieświadomie zaczynałam obserwować kaczki na stawku. Albo nagle zdawałam sobie sprawę, że stoję i obserwuję mrowisko.
Szukałam swoich prywatnych skrawków raju w miejskiej scenerii, swoich zielonych listków, swoich prawdziwych smaków.
Wiem, że nie mogłabym być leśnym ludziem. Za mało we mnie determinacji, hartu ducha, za dużo w żyłach płynie miejskiego smogu, za bardzo jestem przyzwyczajona do księgarni, sklepów, tramwajów i bruku. Ale jest też, obok tego wszystkiego, ta tęsknota, dojmująca, do świata, który może być czysty, do poezji zamkniętej w źdźble trawy, do ziemi, wyczuwanej gołą stopą.
Zaczadzona jestem świeżym powietrzem w „Lecie leśnych ludzi”. Zaczadzona głosem Gładyszewskiej – statecznym, znajomym, trochę z przeszłości, który świetnie pasuje do czytania Rodziewiczówny. Zaczadzona jestem tą książką. Nie wykasowuję jej z mojego odtwarzacza, zostawiam, żeby wrócić w jakiś szary dzień, w jakąś jesień, w zimę, żeby znów pooddychać...

wtorek, 3 lipca 2012

CO MA MARTA STEFANIAK?


MARTA STEFANIAK
„CZARY W MAŁYM MIASTECZKU”
PRÓŚZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012

Na pewno nie ma czarodziejskiej różdżki... Ja nie jestem zaczarowana. Raczej zdystansowana. Może nie patrzę na nią zimno, ale chłodniejszym okiem. Może nie żałuję czasu straconego na tę książkę, owszem, przyjemnie, szybko, sprawnie się czytało i „żałuję” oraz „stracone” to słowa za mocne na tę lekturę, nieprzystające. Ale chyba za miesiąc zapomnę już kto i co w tej książce do mnie mówił i o czym chciała powiedzieć autorka. Dziś jeszcze pamiętam i wiem, że chodzi o małe miasteczko, jakich wiele na polskich mapach. Przede wszystkim szare. Odrapane, zapuszczone, zaniedbane. A przez to brzydkie. Po drugie klaustrofobiczne. Ściany domów nie oddychają, ulice nie idą Ci same pod nogami, park miejski woła Cię na niechybną bójkę z miejscowymi chuliganami, a zewsząd podglądają cię małe oczka zawistnych sąsiadów. Tak zwane „wszystko o wszystkich”... Wiadomo, że burmistrz bierze łapówki. Wiadomo, że mąż sklepowej jeździ na Saksy, a gdy wraca to pije coraz więcej. Wiadomo, że jedna z urzędniczek cierpi na swoim stanowisku i cierpi, gdy wraca do domu, bo tam jest bezrobotny mąż i bezrobotni dorośli synowie oraz obiad do ugotowania, pranie do wyprania i dywan do odkurzenia, że małżeństwo hotelarzy jest bliskie rozwodu, a w gimnazjum jest nowy katecheta, nie całkiem przestrzegający reguł.
Marta Stefaniak ma bowiem zmysł obserwacji, zagląda w dusze domów, wie, co naprawdę dzieje się między ścianami a sufitem, a dzięki jej wiedzy my też możemy spojrzeć na małe miasteczko rozszerzonymi źrenicami. Ma również odwagę, żeby mówić. Pokazać te wszystkie trawiące nas choroby – te wszystkie alkoholizmy, korupcje, gwałty, przemoc, ale też tuszowanie i odwracanie głowy. Bo co z tego, że ktoś wie, iż za ścianą płacze dziecko. W małym miasteczku wie to nawet każdy. Tyle tylko, że nikt nie potrafi zapukać w drzwi naprzeciwko i wziąć dziecko na ręce... Marta Stefaniak przynajmniej mówi. Odziera miasto z jego zasłony i pokazuje tkankę malutkich mieszkanek, w których dzieje się samo zło. Ot, taka Polska ze smutnych interwencyjnych programów telewizyjnych w miniaturze.
Ale, że Marta Stefaniak ma też w sobie chyba ogromne pokłady współczucia, empatii, ogromne pokłady mocy, żeby zmieniać, naprawiać, pomagać – nie zostawia miasteczka samemu sobie. I przyprowadza tam małą staruszkę i popularnym imieniu i nazwisku, chodzącą zawsze w dżinsowej spódnicy, oglądającą sobie dokładnie każde okienko i każde podwórko. Notującą w pamięci wszystkie wykroczenia, wszystkie razy, spadające na żonę, wszystkie wyzwiska wobec męża, wszystkie łzy i wszystkie krzywdy. Tą beznadzieję, która uderza człowiekiem o ziemię. Patrzy, kto jest na granicy, na skraju, tuż przy ziemi. I działa – tu pomoże, tam pomoże, tu poda dłoń, a tam rzuci zaklęcie. To są właśnie te czary w małym miasteczku. Ta zażywna starsza pani, która wieczorami warzy w wielkim garze burzę, żeby ominęła miasto. I która na niebieskich kartkach ma wypisane wszystkie przewinienia burmistrza. Dobra wróżka, która pojawia się, żeby pokazać, ze można coś zmienić. Tchnąc iskierkę w ludzi i pokazać, że to nie takie trudne.
Ale jak wiadomo, w bajkach zawsze jest dobra i zła wróżka. Jeśli obrazisz złą jednym słowem – wiadomo, że odpłaci ci katastrofą. I tu też tak jest. Falowanie w górę i w dół, ładne-brzydkie, słodkie-gorzkie, kochane-niekochane...
Cała książka opiera się na tych opozycjach i to niestety jest dla mnie zbyt trywialne, zbyt czytelne i zbyt proste w przyswajaniu. Przeleciało przeze mnie i nie został we mnie ani osad, ani miłe uczucie spełnienia. Historia, która przeczytała się sama i sama zwinie skrzydła, odleci, a ja nie będę pamiętała nawet, kto to jest Marta Stefaniak.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]