DAVID
WHITEHOUSE
„ŁÓŻKO”
(TŁ.
ANNA POPIEL)
PRÓSZYŃSKI
I S-KA, WARSZAWA 2012
Łóżko.
Im
szersze, tym więcej masz miejsca. Możesz przewracać się z boku na
bok. Z jednego końca na drugi. Jeśli jest w rozmiarze King Size –
możesz spać na skos albo nawet w poprzek. Spać, odpoczywać,
relaksować się, dawać wytchnienie mięśniom, stawom, ciału,
umysłowi, wyłączać świadomość, zawisać w innym świecie.
Z
Malem jest inaczej. Mal w łóżku żyje. Je, oddycha, ogląda
telewizję, sika, śpi, czyta, albo raczej słucha tego, co jest mu
czytane. W wieku 25 lat postanowił przenieść swój świat w obręb
stelaża z materacem. Położył się i nie wstał. I im dłużej
leży, tym szerszy się staje. I tym większe łóżko potrzebne jest
jego ciału. Tym większa przestrzeń pokoju, by pomieścić łóżko,
tym większa przestrzeń domu, by pomieścić pokój... Mal nie
chodzi. Nie porusza niczym więcej niż oczami i szczękami, z rzadka
ręką, stopą chyba już nie ma siły. Waży ponad 630 kilogramów.
Leży w łóżku od kilkudziesięciu lat.
Wokół
niego oprócz domu, rośnie rodzina – młodszy o dwa lata brat,
Mama i Ojciec. Wszyscy podporządkowani meblowi, na którym rozrasta
się ciało. A Mal wcale nie zamierza wstawać...
To
książka wielowymiarowa, z postaciami, którymi autor wchodzi w sam
środek głowy i pokazuje ich tak wyraźnie, że widzę każdego z
osobna, siedzących (lub leżących!) ze mną przy śniadaniu.
Powieść mocna, mądra, napisana tak, że połyka się ją , chcąc
wciąż więcej i więcej. Ale jestem tą książką w równym
stopniu oczarowana, co obrzydzona. Jest sugestywna, obrazowa,
naturalistyczna, brudna, obleśna, ociekająca śliną, potem,
śmierdząca i zatęchła. Ale przyciąga jak magnes. Bo taki jest
sam Mal – góra mięsa, trzęsąca się jak przysłowiowa galareta.
To Mal rzeczywisty, ale też widziany oczami brata. Historię tej
dziwnej rodziny opowiada nam bowiem „ten młodszy”, który jest
niby częścią rodziny, ale zawsze gdzieś z boku. Zawsze mniej
kochany. Mniej przystojny. Mniej widziany. Mniej radosny. Zawsze
bardziej przejmujący się tym, co myślą inni. Malcolm to wolny
duch, to człowiek, który będąc kilkuletnim chłopcem miał
marzenie – robić wszystko to, czego inni jeszcze nie spróbowali.
Być pierwszym – w czymkolwiek - albo w przejechaniu przez luk
bagażowy, albo w powtarzaniu sekwencji słów w sposób, jaki nikt
do tej pory ich nie wypowiedział. To chłopiec, który stojąc na
deszczu sprawdza, jak bardzo może przemoknąć. Chłopiec, który
rośnie i przyciąga spojrzenia kobiet. Rośnie. A w jego cieniu jest
brat. Skulony. Przestraszony. Zazdrosny. Zakłopotany. Miotany między
podziwem, między pragnieniem przejęcia dla siebie
„malcolmowatości”, a chęcią bycia jedynakiem. Gdy teraz o tym
myślę – nie pamiętam nawet, jak miał na imię brat Mala (czy
miał jakieś imię?). „Brat” to chyba jedyne jego imię, jakiego
nikt nie zapomina. Ani matka, ani ojciec, ani dziewczyna Mala, ani
sąsiedzi, nauczyciele, później media i wielbiciele grubasa,
dorabiającego ideologię do braku chęci życia.
Ja
rozpatruję bowiem Malcolma na dwa sposoby – jako mężczyznę,
który jest znakiem „STOP” dla naszych czasów. Jako człowieka,
który w dość radykalny i brutalny sposób chciał pokazać bezsens
życia – zamanifestować zbyt szybką ucieczkę dni, pustkę,
jałowość naszego życia, jego zadziwiający brak sensu.
Drugą
stroną Mala, tą pod ogromnym cielskiem ukrytą, może być
bezradność, ucieczka, swoistego rodzaju konformizm, strach. Boi się
telefonów komórkowych, zielonych świateł, hipermarketów, pilotów
telewizyjnych, szybkich samochodów. Boi się, że zgubi w tym
świecie drogę. Że kiedyś nie będzie potrafił w nim marzyć. Że
nie będzie umiał wytłumaczyć swojemu dziecku sensu, że do końca
życia, upupiony w krawacie, który dusi mu krtań, będzie musiał
zarabiać pieniądze, że nigdy już nie będzie potrafił wskoczyć
do luku bagażowego, albo jechać na plażę z butelką wina. Boi się
i dlatego wpełza do łóżka. A świat za niego dorabia ideologię.
Jakakolwiek
byłaby motywacja, jakie podłoże i pobudki, które nim kierowały -
w każdym przypadku to mężczyzna, który głęboko rani bliskie
osoby. Jest słońcem, dokoła którego krążą planeta-mama,
planeta-tata, planeta-brat. Słońcem, które już nie generuje
ciepła. Generuje poparzenia skóry i łzy od patrzenia. Matka mówi
o kilkuletnim Malcolmie: „Nie może zawsze dostawać tego, czego
domaga się jego wyobraźnia” [s.42] I choć Mal – na przekór
temu – robi właśnie to, co wyobraźnia namalowała, coś przy tym
niszczy. Rozpada się jego ciało, ale też próchnieje Dom. Dom
rozumiany nie tylko jako miejsce, ale jako stan umysłu, w którym
odpoczywamy. Bo czy Malcolm jeszcze sypia dobrymi snami?
[Książkę
otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]