środa, 14 grudnia 2011

KSIĄŻKA DLA MĄDRALI

ANDRES NEUMAN
„PODRÓŻNIK STULECIA”
(TŁ. MAGDALENA OKŁA)
DDOBRA LITERATURA, SŁUPSK 2011 

Hans przyjeżdża do Wandernburga. A to miasto ma to do siebie, że „trafiają tu podróżnicy, zagubieni, samotnicy, ludzie, którzy wybierali się gdzie indziej.” [s.94] Znamienne jest też to, że się przemieszcza, że właściwie nie można go umiejscowić na mapie, że wymyka się ucieka, meandruje. Że jego uliczki raz kończą się na wschodzie i zachodzie, a zaraz potem są na południu i północy. Hans jest „w pewnym sensie podróżnikiem, który przemieszcza się z miejsca na miejsce i zatrzymuje się w nieznanych zakątkach, aby je poznać. I że ma zwyczaj zostawać tam, aż mu się znudzą, aż poczuje impuls do dalszej drogi albo znajdzie coś ciekawszego do roboty gdzie indziej.” [s.33] I tak naprawdę o Hansie nie wiemy nic więcej. Nie wiemy skąd/dokąd, nie wiemy gdzie i jak. Nie znamy przeszłości, jakby zmaterializował się zbliżając się do bram Wandernburga, po to, by tam przyjechać. Po to, by poruszyć senne miasteczko, by coś zmienić, by nadać mu sens i na nowo ruszyć ziemię w tym miejscu, bo jakby się zastała i nie chciała się tam kręcić. 
Hans spaceruje po miasteczku, kilkakrotnie próbując wyjechać i zawsze zostając. Raz bo zabłądził. Drugi bo poznał kataryniarza, który jest jedną z najważniejszych postaci w tej książce – to mędrzec, to przyjaciel, to nauczyciel, to obserwator i komentator, to taki trochę chór, a trochę żywy pamiętnik Hansa, do którego może przyjść i opowiedzieć swój cały dzień, albo odbić się w nim jak w lustrze i trochę bardziej zrozumieć siebie. I napić się z nim wina i pośmiać się. To namiastka domu, choć mieszka w jaskini – ma psa, ma stałe pory posiłków, ma pracę i nadaje, przynajmniej początkowo, rytm dniom Hansa. Omamia go i zaprasza, jest wielkim pająkiem, który snuje sieć – Hans ma zostać w tym dziwnym miasteczku labiryncie, nie może tak po prostu go opuścić – jest miejscową atrakcją.
A potem już Hans poznaje Sophie i zakochuje się. Nie może wyjechać bez zaproszenia na kolację, potem bez rozmowy, potem bez spojrzenia, potem bez sam na sam, potem bez pocałunku… Jest zaczarowany, zaczadzony. I dlatego śmiem nazwać „Podróżnika stulecia” swoistym romansem.
Ale to nie jest łatwa książka. Niełatwo się ją czyta. Pomijając styl, poetyckie zdania, inkrustowane filozofią i górnolotnymi przemyśleniami, pomijając „rzeczność” tej książki – jej długie, wijące się zdania, w których brak graficznego wydzielenia dialogów, wijące się wokół palców, mozolnie i nieprzerwanie dziejących się; to najdziwniejsze jest wrażenie, gdy czyta się tę książkę – jakby obudzić się w pudełku wypełnionym watą; ciemnym, trochę dusznym, które krępuje ruchy. Nie wiedziałam kompletnie czego się spodziewać, o czym tak na dobrą sprawę ta książką jest, czytając to specyficzne dzienie się/ niedzianie wciąż miałam napięte nerwy i pełne niepokoju dłonie. To powieść monumentalna, nie do porannej kawy i bułki z masłem. Do mądrego czytania w okularach na nosie, ze zbiorem słowników, historii literatur wszelkich i z podręcznikiem historii. To jak diabelski młyn – powolne, mozolne wczytywanie się w dyskusje i salonowe rozmowy, rozdzielanie włosa na czworo, badanie i dociekanie, by po chwili zjechać w dół na wartkiej i pełnej napięcia historii miłosnej dziejącej się między Hansem a Sophie. Ze wszystkimi spojrzeniami spod rzęs i szukaniem jej wzroku, przyłapanego niby przez przypadek. 
To książka, która kojarzyła mi się z literaturą rosyjską, przy której umysł nie odpoczywa, wciąż pokonuje bieg z przeszkodami, rozbijając się o konwersacje na temat Napoleona, tłumaczenia i poezji. Przyznam, że nieraz się gubiłam, że przewracałam kartki nie nadążając za dyskusją i modląc się po cichu, żeby bohaterowie nie wywołali mnie do tablicy i nie zapytali przypadkiem, co sądzę na dany temat… 
Ale czasem tonęłam w pięknie słowa pisanego, w tych wszystkich „chylące się ku zachodowi słońca popołudnie przewróciło się niczym czara, za jednym zamachem wylewając zimno.” [s.60] i „księżyc rósł i zaokrąglał się jak judasz w drzwiach.”[s.264]
To książka zagadka, w której jest tyle sensów, tyle głębi, tyle metafor i tyle znaczeń, że na pewno nie jest na jedno czytanie (autor pisał ją od 2003 do 2008 roku!). Gdy się ją zamknie, powinno się zacząć od nowa. Ja zacznę na pewno latem, gdy dni są długie, gdy można usiąść na balkonie, słońcu oddać ten niepokój, jaki wywołują dziwne postaci (synek właścicieli oberży, który biega, ukrywa rzeczy i pierdzi jest doprawdy najdziwniejszym z nich wszystkich!) i kontemplować sensy pogryzając świeże czereśnie na podbudowanie intelektu. Lato wracaj więc szybko, powóz czeka!

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Dobra Literatura]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz