ANNA
ZIELIŃSKA-ELLIOTT
„MURAKAMI
I JEGO TOKIO. PRZEWODNIK NIE TYLKO LITERACKI”
MUZA
SA, WARSZAWA 2012
Jestem
Murakami-maniakiem. I czasem myślę, że przeczytałabym dosłownie
wszystko, co miałoby na okładce Jego nazwisko: „Murakami poleca”,
„Murakami nie lubi”, „Obok Murakamiego”... Na szczęście do
tej pory nie wiedziałam czegoś równie dziwacznego, co odnosiłoby
się do jednego z moich ulubionych pisarzy. Na drugie szczęście
tutaj mamy jeszcze nazwisko Anny Zielińskiej-Elliott. Jest to dla
mnie o tyle dobra rekomendacja, że podziwiam ją za wszystkie
tłumaczenia książek mojego „idola”. A do tego sama autorka
napisała, że nie jest to tylko i wyłącznie jej dziecko, że w
pewnym sensie to stworzenie całej Muzy*. Więc nie pozostało mi nic
innego, jak zaufać...
Przewodnik
jest pięknie wydany, na śliskim papierze, z ogromną ilością
zdjęć, które po części uderzają w moją wyobraźnię, nabijając
jej siniaki. No bo zupełnie inaczej wyobrażałam sobie na przykład
hotel, w którym Aomame zabiła Lidera. To dziwny proces, trochę
zaskakujący, trochę bólo-generujący, a trochę uśmiechotwórczy.
Czytałam o tym, co do tej pory sobie tylko wyobrażałam. Niby wiem,
że powieści Murakamiego są bardzo osadzone w rzeczywistości
topograficznej, ale nigdy nie byłam w Tokio, więc nie widziałam
tego, o czym czytam. Musiałam w głowie rysować sobie plan miasta,
zaznaczać wyimaginowaną dzielnicę Shinjuku, którą odwiedzał pan
Nakata z „Kafki nad morzem”, stację metra Akasaki, związaną z
„IQ84” i Aomame i bar DUG, w którym pili bohaterowie „Norwegian
Wood” (a który ponoć bardzo lubił też sam autor).
W
tym przewodniku pełno jest parków, herbaty, książek, muzyki (jest
pokazane miejsce, w któym kiedyś stał jazzowy bar Murakamiego) -
mam wrażenie, po jego przeczytaniu, jakby nad całym Tokio unosił
się taki duch Murakamiego – jest wszędzie, w każdym zakamarku,
wszędzie już pił herbatę i jadł makaron soba. Zielińska-Elliott
zwraca uwagę na to, że miasto bardzo szybko się zmienia, że dziś
opisuje jakieś miejsce, a jutro może już być tam zupełnie co
innego. Ale jestem przekonana, że Murakami tam krąży, bada, węszy.
Że jeśli dziś pił w DUGu na jednym roku, jutro przyjdzie i go nie
będzie, to znajdzie zaciszną kawiarnię pięć stacji metra dalej,
tam się zadomowi, zasiedzi, zapuści korzenie, a potem usadzi przy
stoliku obok bohatera kolejnej książki. Że oprócz oczywistej
fabuły (no może słowo „oczywista” w stosunku do jego powieści
nie jest tak do końca trafione), jest fabuła z życia miasta,
utrwalanie miejsc, tętnic, arterii Tokio, jego historii, bolączek,
chorób i wesel. „W odpowiedzi na pytanie czytelnika o zbieranie
materiałów do powieści, pisarz powiedział, że nie przeprowadzał
specjalnie 'badań terenowych' przed napisaniem „Po zmierzchu”,
bo zwykle wcześnie chodzi spać i wcześnie wstaje, chciała jednak
sprawdzić, czy to prawda, ze o północy gasną ekrany reklam, więc
w tym celu wybrał się nocą do Shibuti” [s.88].
Książka
jest też bardzo przemyślana – Anna Zielińska-Elliott proponuje
nam 10 wycieczek, trochę tematycznie, a trochę obszarowo. Przy
każdej z nich napisane jest jakiego bohatera możemy się spodziewać
na drodze – czy to będzie Midori z „Norewgian wood”, starsza
pani z „IQ84” czy może Yuki z „Tańcz, tańcz, tańcz”.
Spacery opisane są dokładnie, z cenami i stacjami metra, na których
mamy wysiadać. Autorka dorzuca też czasem miejsca warte zobaczenia,
które nie pojawiają się w powieściach, ale są blisko, bliziutko
i mogą zafascynować – tak jak Muzeum Latawców, które jest
niedaleko domu towarowego Takashimaya (na dachu którego rozegrała
się romantyczna scena między Toru a Midori). Ja nie chciałabym
przegapić miejsca, w którym prezentowana jest ogromna kolekcja
latawców – szczególnie, że sama Zielińska-Elliott wspomina, iż
coś w tym miejscu współgra z klimatem powieści Murakamiego.
Po
każdej wycieczce jest dodatek pod tytułem „Czytelnicy pytają,
Haruki Murakami odpowiada” - czyli tak naprawdę dziesięć dowodów
na to, że pisarz ma dystans do siebie, świata i do czytelników,
którzy wierzą, że wie wszystko (czy dziesięć odnóży
kałamarnicy to ręce, czy nogi – można sprawdzić, co na ten
temat myśli pisarz na stronie 196). No i ogromne poczucie humoru!
Na pytanie czytelnika, czy może zechciałby pokazać zdjęcie swojej
żony, bo nigdy jej nie wiedział, Murakami odpowiada, że „prawdę
mówiąc, uważam, że zobaczenie fotografii mojej żony nic by panu
nie dało. Ale skoro pan pyta, to trochę na jej temat powiem. (…)
Bardzo lubi koncert fortepianowy Mozarta K.491, małże, przypieczoną
skórkę łososia, powieści Carson McCullers, serię rysunków
Czerwony Pegaz Motoki Murakamiego, porsche 911 półkabriolet (…) W
dzieciństwie chciała zostać ninją.” [s.32]
Na
samym końcu rozdziału Anna Zielińska-Elliott umieszcza coś, co ja
nazwałam sobie „kropelką Tokio”. Są to hasła, które bardzo
kojarzą się z atmosferą tego miejsca, z jego specyficznością,
mentalnością Tokijczyków. Czytałam do tej pory kilka pozycji na
temat Tokio, Japonii (między innymi świetne „Tatami kontra
krzesła” Rafała Tomańskiego), bo to miejsce fascynujące, ze
względu na tak ogromne różnice między nami a nimi. I te „kropelki
Tokio” doskonale to obrazują – Mowa w nich na przykład o
układaniu rzeczywistości, świata przez Japończyków do swoich
potrzeb – jak inaczej określić stojaki na parasole, które
ustawiane są przed wejściem do każdego muzeum? Albo o automatach,
które można spotkać wszędzie – nie wydają tylko napojów, ale
też gazetki pornograficzne, lody czy jajka. A jeśli już chodzi o
napoje, to najczęściej te automaty, które sprzedają napoje gorące
są pomalowane na czerwono, te z zimnymi na niebiesko... Mowa jest
też o restauracjach, które jako doskonałe uproszczenie wprowadzają
plastikowe menu – dzięki niemu obcokrajowcy bez trudu zamówią
sobie wybraną potrawę i będą dokładnie wiedzieli ile plasterków
pomidora mogą oczekiwać w sałatce – gotowe danie jest idealnym
odwzorowaniem tego niejadalnego. Czy o sklepach całodobowych,
popularnych w całej Japonii, w których można kupić wszystko,
czego nam zabrakło o 3 w nocy.
Wracając
zaś do samego Murakamiego.
Nie
mogę się oprzeć wrażeniu swoistego podglądactwa. Czasem było mi
wstyd czytać tę książkę – fragmenty mówiące o tym, do
którego fryzjera chadza Murakami, gdzie pojawia się na lodach... To
dla mnie śledzenie, grzebanie w śmietniku. Co innego, gdy czytałam,
w której księgarni kupuje książki – w tym wymiarze z chęcią
nawiązałam kontakt, podsyciłam wyobraźnię – to dziedzina, w
której coś na łączy, w której jest między nami, czytelnikami, a
Murakamim więź. Albo, gdy czytam, do której księgarni wysyła
swoich bohaterów i mam blade pojęcie, dlaczego tak jest: „(...)
docieramy do księgarni Kinokuniya. (…) Księgarnia ma wiele
pięter, duży dział z książkami obcojęzycznymi(...) W Kinokuniya
znajduje się cały dział poświęcony Murakamiemu, wszystkie
kolejne powieści pisarza są bardzo eksponowane.” [s.44] Więc
może dlatego autor wysyła tam swoje „twory”, żeby oprócz
„Światłości w sierpniu” Faulknera Toru mógł kupić na
przykład „Przygodę z owcą” Murakamiego?
Cieszę
się też wtedy, gdy podglądamy, jak autor siedzi w kawiarni z
książką w dłoni i mówi nam, czytelnikom, że „przynajmniej w
okresie młodości należy znaleźć czas nawet na czytanie tych
książek, których lektura jest stratą czasu”. [s.135] Bo
wyciągamy to, co sam chce powiedzieć, nie chodzi konkretnie o nazwę
kawiarni, ale o to, żeby z księgarni Kinokuniya zabrać trochę
książek, a potem wertować je przy lurowatej kawie, wzorem
ulubionego pisarza.
Dlatego
najbardziej zafascynowały mnie fragmenty z niepublikowanych w Polsce
esejów Murakmiego. Historie z życia, które sam opowiedział. Z
nich dowiedziałam się między innymi, że Murakami lubi polskie
kino, ceni „Popiół i diament”, a jego żona „Matkę Joannę
od Aniołów”. Że księgarnia Kobayashich, do której chodziła
Midori, to księgarnia, której dziś już nie ma, ale w której
bywał sam Murakami. I dziś, wypominając ją, „(...) pisze w
esejach, że jego rodzice – oboje nauczyciele literatury japońskiej
– umówili się z właścicielem pobliskiej księgarni w Kobe, że
chłopiec może kupować na kredyt, pod warunkiem, że będzie
kupował książki, a nie komiksy.” [s.27]
A
na koniec dwie najważniejsze rzeczy, które miałam nadzieję
spotkać w książce i które są – jedna na stronie 269, druga zaś
na 275 – to zdjęcie i opis zjeżdżalni i schodów z „IQ84” -
dla tego już warto obejrzeć tę książkę!
A
jeśli dodam (oczywiście za samą Anną Zielińska-Elliott), że „po
kilku minutach po prawej stronie ukazuje się stadion baseballowy
Jingu. Jest to dla Murakamiego miejsce historyczne, bo to właśnie
tutaj doznał objawienia, że chce zostać pisarzem(...)” [s.120] –
czy jakiś Murakami-maniak może mieć jeszcze jakiekolwiek
wątpliwości???
*po
konferencji tłumaczy, gdy autorka pokazywała zdjęcia z Tokio, ktoś
rzucił, że fajnie byłoby mieć przewodnik, w którym można byłoby
zobaczyć to miasto oczami Murakamiego.
[Książkę
otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]