BRIDGET ASHER
„PROWANSALSKI BALSAM NA ZŁAMANE SERCA”
(TŁ. EWA RUDOLF)
WYDAWNICTW LITERACKIE, KRAKÓW 2011
Tytuł może odstraszać. Jest dokładnym tłumaczeniem tytułu oryginalnego, ale przywodzi na myśl lukier, historię miłosną oczywistą i czarno-białą, jakieś poznawanie królewicza i ogólnie wodospad cukru.
Asher znałam już z
”Kwiatów od Artiego”, która zaskoczyła mnie fabułą, łzami wzruszenia podczas czytania i świetnymi postaciami; oraz z trochę mniej udanej
”Pożyczonej miłości”, która akurat nie zaskoczyła mnie niczym. Więc miałam nadzieję na loty trochę wyższe niż królewicz na białym koniu, który przybywa do Prowansji. No albo w tej Prowansji już jest i czeka opalony i gotowy, z ramionami rozpostartymi na taką szerokość, że białogłowa po prostu musi w nie wpaść i nie ma wyjścia.
Przede wszystkim cieszę się, że Asher „przejęło” Wydawnictwo Literackie (wcześniej w Polsce wydawało jej twórczość Otwarte). Cieszę się z dwóch powodów. Po pierwsze Literackie promuje powieści „do poduchy”, które oprócz tego, że świetnie się czytają i że można przy nich odpocząć, to do tego są mądre. A ta książka jest dla mnie mądra, choć może nie odkrywcza w swej mądrości i nie filozofująca. A po drugie cieszę się, bo kocham namiętnie ich okładki, które sprawiają, że biorę książkę do ręki i mam ochotę w nią wejść.
I weszłam w tę dżunglę uczuć i zatopiłam się na kilka wieczorów.
Bo najlepiej czytać ją niespiesznie.
Tak jak się przeżywa żałobę.
Bo ta powieść jest o przepracowywaniu żalu, o oswajaniu strachów, o nazywaniu swoich uczuć, o wymyślaniu dla siebie opiekuńczych duchów, które potem szepczą Twoje imię.
„Każdej kobiecie należy się jedno zagubione lato. Teraz twoja kolej.” [s.100]
Takie słowa usłyszała Heidi od swojej matki. A usłyszała je dwa lata po śmierci swojego męża, ukochanego Henry’ego, który był jej oczami, jej notesem na ważne zapiski, jej kubkami smakowymi i jej podręcznikiem wychowania dzieci. Zginął w wypadku samochodowym i zostawił dwie sieroty – swojego synka Abbota i swoją żonę, która bez niego została ślepa, bez czucia i zupełnie bezradna. Abbot nie może się otrząsnąć po śmierci ojca – obsesyjnie myśli o śmierci, kurczowo trzyma się matki, obawiając się jej przedwczesnego odejścia i obsesyjnie myje ręce, bojąc się przenoszonych przez świat zarazków. I co noc słucha opowieści o Henrym, które snuje matka – o tym, jak grał w bejsbol i o tym, jak kupił sobie fajkę. A matka sama nie może się otrząsnąć. Zaniedbuje swoją ciastkarnię, która kiedyś była jej pasją, radością i spełnionym marzeniem. Notorycznie coś gubi, nieprzytomnie staje na środku drogi nie wiedząc, w którą iść stronę, prawie zapomina o ślubie siostry.
Te słowa, które słyszy od matki, a które we mnie wywołały dreszcz ekscytacji, są magicznym zaklęciem i wyłomem w szklanej tafli, za którą znalazła się księżniczka Heidi. Księżniczka bez księcia i księżniczka, która zupełnie go nie szuka. I zupełnie też nie o tym jest ta książka. Jakaś miłość, jakaś przyjaźń jest obok, dodatkowo. Najważniejsze jest przebudzenie i odzyskiwanie czucia w wargach, w zdrętwiałych stopach i w języku.
Heidi zabiera walizkę, zabiera Abbota, zabiera pasierbicę swojej siostry, która też, tak jak ona nie potrafi odnaleźć się w rzeczywistości, i jadą do domu w Prowansji, od wielu lat należącego do rodziny. Domowi przydałby się remont i przydałby się ktoś, kto tak samo, jak on musi się podnieść. Albo jak ona, bo mam wrażenie, że ten dom jest rodzaju żeńskiego. Bo to też książka o sile kobiet, o rodzinie, w której kobiety nieustannie muszą się podnosić z upadków i być silne, muszą ufać samym sobie i innym kobietom w swojej rodzinie, muszą znać swoją wartość i potrafić oprzeć na niej swoje życie.
Ale to nie żaden manifest feministyczny, a piękna opowieść o magicznym domu, o smakach ciastek z kremem i zapachu świeżego chleba. O górze, trwającej obok domu, w którą wszystkie kobiety rodu mogą wpatrywać się cały dzień, żeby otrzymać odpowiedzi. I to powieść, która kołysze, delikatnie buja, którą najlepiej czytać powoli i nie poganiać jej zbyt nachalnym i zbyt prędkim przewracaniem stron. Nie chodzi w niej też o to, czy odgadnie się wcześniej fabułę i czy domyśli się zakończenia. Chodzi o położenie się na tej powieściowej trawie i patrzenie w chmury. I o to, żeby dać się porwać bajkom i uwierzyć, ze każda z nich może być prawdziwa.
[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]
Na końcu książki jest menu wraz z przepisami na rodzinną prowansalską kolację. Asher jest zafascynowania jedzeniem, zafascynowana smakami, a szczególnie słodkim. Prywatnie,
oprócz pisania , zajmuje się sklepikiem The Cake Shop, który otworzyła zainspirowana swoją
ulubioną cukiernią w mieście o tej samej nazwie.
I mimo mojej miłości do Literackich okładek muszę zamieścić oryginalną, ponieważ budzi we mnie pozytywne uczucia, budzi wiarę i uśmiech, choć uważam, że polska lepiej oddaje charakter powieści.
Lubię takie historie. Chętnie po ni sięgnę. Dziękuję za piękną recenzję.
OdpowiedzUsuń