czwartek, 22 września 2011

DELIKATNE DUSZY BUJANIE


BRIDGET ASHER
„PROWANSALSKI BALSAM NA ZŁAMANE SERCA”
(TŁ. EWA RUDOLF)
WYDAWNICTW LITERACKIE, KRAKÓW 2011 

Tytuł może odstraszać. Jest dokładnym tłumaczeniem tytułu oryginalnego, ale przywodzi na myśl lukier, historię miłosną oczywistą i czarno-białą, jakieś poznawanie królewicza i ogólnie wodospad cukru.
Asher znałam już z ”Kwiatów od Artiego”, która zaskoczyła mnie fabułą, łzami wzruszenia podczas czytania i świetnymi postaciami; oraz z trochę mniej udanej ”Pożyczonej miłości”, która akurat nie zaskoczyła mnie niczym. Więc miałam nadzieję na loty trochę wyższe niż królewicz na białym koniu, który przybywa do Prowansji. No albo w tej Prowansji już jest i czeka opalony i gotowy, z ramionami rozpostartymi na taką szerokość, że białogłowa po prostu musi w nie wpaść i nie ma wyjścia.
Przede wszystkim cieszę się, że Asher „przejęło” Wydawnictwo Literackie (wcześniej w Polsce wydawało jej twórczość Otwarte). Cieszę się z dwóch powodów. Po pierwsze Literackie promuje powieści „do poduchy”, które oprócz tego, że świetnie się czytają i że można przy nich odpocząć, to do tego są mądre. A ta książka jest dla mnie mądra, choć może nie odkrywcza w swej mądrości i nie filozofująca. A po drugie cieszę się, bo kocham namiętnie ich okładki, które sprawiają, że biorę książkę do ręki i mam ochotę w nią wejść.
I weszłam w tę dżunglę uczuć i zatopiłam się na kilka wieczorów. 
Bo najlepiej czytać ją niespiesznie.
Tak jak się przeżywa żałobę.
Bo ta powieść jest o przepracowywaniu żalu, o oswajaniu strachów, o nazywaniu swoich uczuć, o wymyślaniu dla siebie opiekuńczych duchów, które potem szepczą Twoje imię.
„Każdej kobiecie należy się jedno zagubione lato. Teraz twoja kolej.” [s.100]
Takie słowa usłyszała Heidi od swojej matki. A usłyszała je dwa lata po śmierci swojego męża, ukochanego Henry’ego, który był jej oczami, jej notesem na ważne zapiski, jej kubkami smakowymi i jej podręcznikiem wychowania dzieci. Zginął w wypadku samochodowym i zostawił dwie sieroty – swojego synka Abbota i swoją żonę, która bez niego została ślepa, bez czucia i zupełnie bezradna. Abbot nie może się otrząsnąć po śmierci ojca – obsesyjnie myśli o śmierci, kurczowo trzyma się matki, obawiając się jej przedwczesnego odejścia i obsesyjnie myje ręce, bojąc się przenoszonych przez świat zarazków. I co noc słucha opowieści o Henrym, które snuje matka – o tym, jak grał w bejsbol i o tym, jak kupił sobie fajkę. A matka sama nie może się otrząsnąć. Zaniedbuje swoją ciastkarnię, która kiedyś była jej pasją, radością i spełnionym marzeniem. Notorycznie coś gubi, nieprzytomnie staje na środku drogi nie wiedząc, w którą iść stronę, prawie zapomina o ślubie siostry.
Te słowa, które słyszy od matki, a które we mnie wywołały dreszcz ekscytacji, są magicznym zaklęciem i wyłomem w szklanej tafli, za którą znalazła się księżniczka Heidi. Księżniczka bez księcia i księżniczka, która zupełnie go nie szuka. I zupełnie też nie o tym jest ta książka. Jakaś miłość, jakaś przyjaźń jest obok, dodatkowo. Najważniejsze jest przebudzenie i odzyskiwanie czucia w wargach, w zdrętwiałych stopach i w języku. 
Heidi zabiera walizkę, zabiera Abbota, zabiera pasierbicę swojej siostry, która też, tak jak ona nie potrafi odnaleźć się w rzeczywistości, i jadą do domu w Prowansji, od wielu lat należącego do rodziny. Domowi przydałby się remont i przydałby się ktoś, kto tak samo, jak on musi się podnieść. Albo jak ona, bo mam wrażenie, że ten dom jest rodzaju żeńskiego. Bo to też książka o sile kobiet, o rodzinie, w której kobiety nieustannie muszą się podnosić z upadków i być silne, muszą ufać samym sobie i innym kobietom w swojej rodzinie, muszą znać swoją wartość i potrafić oprzeć na niej swoje życie. 
Ale to nie żaden manifest feministyczny, a piękna opowieść o magicznym domu, o smakach ciastek z kremem i zapachu świeżego chleba. O górze, trwającej obok domu, w którą wszystkie kobiety rodu mogą wpatrywać się cały dzień, żeby otrzymać odpowiedzi. I to powieść, która kołysze, delikatnie buja, którą najlepiej czytać powoli i nie poganiać jej zbyt nachalnym i zbyt prędkim przewracaniem stron. Nie chodzi w niej też o to, czy odgadnie się wcześniej fabułę i czy domyśli się zakończenia. Chodzi o położenie się na tej powieściowej trawie i patrzenie w chmury. I o to, żeby dać się porwać bajkom i uwierzyć, ze każda z nich może być prawdziwa. 

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

Na końcu książki jest menu wraz z przepisami na rodzinną prowansalską kolację. Asher jest zafascynowania jedzeniem, zafascynowana smakami, a szczególnie słodkim. Prywatnie, oprócz pisania , zajmuje się sklepikiem The Cake Shop, który otworzyła zainspirowana swoją ulubioną cukiernią w mieście o tej samej nazwie. 
I mimo mojej miłości do Literackich okładek muszę zamieścić oryginalną, ponieważ budzi we mnie pozytywne uczucia, budzi wiarę i uśmiech, choć uważam, że polska lepiej oddaje charakter powieści.

1 komentarz:

  1. Lubię takie historie. Chętnie po ni sięgnę. Dziękuję za piękną recenzję.

    OdpowiedzUsuń