poniedziałek, 31 stycznia 2011
OPOWIEŚCI ZMARŁYCH
BELINDA BAUER
„SZCZĄTKI”
(TŁ. AGNIESZKA BARBARA CIEPŁOWSKA)
PRÓŚZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2010
Gdy przeczytałam opis tej książki to od razu wiedziałam, że chcę ją poznać.
Steven ma dwanaście lat. Steven ma mamę, babcię i brata – ale to tylko pozory. Babcię i mamę stracił wiele, wiele lat przed swoim narodzeniem. A było to tak. Billy – syn babki, wujek Stevena, gdy był chłopcem wyszedł z domu. W swoim pokoju budował właśnie stację kosmiczną z klocków lego. Zaszedł do sklepu, kupił sobie drażetki czekoladowe…i zniknął. Od tego czasu, kilkanaście już lat, babka siedzi w oknie i czeka na syna.
Jakiś czas później Arnold Avery zostaje aresztowany za molestowanie i zabójstwo kilku dzieci. Co prawda nie przyznaje się do tego, że zamordował Billy’ego, ale wszystko na to wskazuje. Babka jednak nie chce uwierzyć w stratę – wbrew rozsądkowi, wbrew faktom wygląda przez okno i czeka. I w pewien sposób niszczy rodzinę, która została. Niszczy córkę, która zostaje samotną matką, niszczy wnuka, który zbyt mało przypomina Billy’ego… Więc Steven postanawia zasłużyć na jej miłość i uwagę. Przekopuje metodycznie, od trzech lat, odkąd dowiedział się o losie swojego wujka, Park Narodowy Exmoor, gdzie znaleziono zwłoki pozostałych dzieci. Dołek przy dołku. Jedno zgrzytnięcie łopaty obok drugiego. Rozmiękłe kanapki i pot lejący się po plecach. Wszystko po to, by odnaleźć zwłoki i sprawić, by babcia odwróciła spojrzenie od okna i dostrzegła jego oczy.
„Szczątki” to dla mnie tytuł wieloznaczny. To nie tylko zwłoki których poszukuje mały chłopiec. To także kawałki rodziny – poobijanej o tragedię sprzed lat, rozsypanej, niespójnej. To też resztki kobiety, jaką dawniej była babka, od tamtego czasu nazywana przez wszystkich nie inaczej, jak „biedna pani Peters”. Resztki kobiety, jaką była kiedyś córka – dziewczyna żyjąca najpierw w cieniu brata, a potem w cieniu jego zniknięcia, dokonująca złych wyborów trochę na przekór, a trochę dlatego, że nie ma jej kto prowadzić. To pozostałości bezpiecznego miejsca – Steven zastanawia się po jak wielkiej ilości kości, zakopanych i zapomnianych chodzi cała ludzkość.
Akcja powieści toczy się dwutorowo – jedne myśli należą do Stevena, a drugie do Arnolda Averego – bezwzględnego, bezdusznego monstrum, siedzącego od 18 lat za kratkami. Od 18 lat robi wszystko by wyjść na wolność za dwa lata - uczestniczy we wszystkich programach terapeutycznych, w kursach i zajęciach, nie skarży się, czeka. Czeka, by zamknęły się za nim ciężkie drzwi, a on znów ruszy na łowy…
I obydwa tory muszą zaprowadzić w jedno miejsce – do Parku Narodowego Exmoor.
Książkę przeczytałam właściwie w jeden dzień. Pisana wartkim językiem, czyta się sama, wciąga. W ostatnich chwilach zaciskałam bezwiednie dłonie na kocu. Bałam się.
Ale zakończenie przyszło zbyt nagle, zbyt łatwo rozplątały się wątki, zbyt gładko przeszło do uśmiechu. Zaskoczyło mnie to i pozostawiło niedosyt, niedomrok.
Moja ocena: 4,5/6
[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]
wtorek, 25 stycznia 2011
MOCNO I PIĘKNIE
ASA LARSSON
„KREW, KTÓRA NASIĄKŁA”
(TŁ. BEATA WALCZAK-LARSSON)
KRAKÓW, WYDAWNICTWO LITERACKIE
„Jest coś specjalnego w kobietach i wilkach. Jesteśmy do siebie podobne. Patrząc na tę wilczycę, uświadamiam sobie, do czego jesteśmy stworzone. Wilki (…) są takie… pełne życia. Są szczęśliwe.” [s.280-281]
Bo była piękna kobieta – pastor w małej wiosce. Mildred Nilsson była tą, która wywoływała skrajne emocje. Albo wielbiona i podziwiana, albo nienawidzona i potępiana. Walczyła o prawa kobiet, walczyła o życie pewnej żółtonogiej wilczycy, która wypędzona ze stada krąży wokół wioski.
Ta książka to oczywiście kryminał, bo kontrowersyjna pastor zostaje znaleziona martwa – jej zwłoki wiszą na sznurze w jej kościele – wystawione na widok publiczny, odarte zgodności, jak swoista przestroga albo akt zemsty. Przyjeżdża policja, badają ślady, wszystko toczy się jak w prawdziwym kryminale. Ale to też książka pokazująca małą miejscowość, zamknięte na cztery spusty środowisko z jego małymi (i większymi) tajemnicami, z jego hierarchią i granicami, których nikt nie ma prawa przekraczać. Pastor była osobą z zewnątrz, która się wdarła w bańkę mydlaną i chciała ją przebić, albo przynajmniej poprzestawiać meble. Chciała stworzyć ideał, a wiadomo, że ideały nie istnieją.
Po części osobą, która przyszła z zewnątrz, jest też Rebeka Martinsson. To młoda pani prawnik, która pojawiła się w wiosce przez przypadek i stała się obserwatorem, ale też uczestnikiem. Zatraca się w tym miejscu, to miejsce niemal magiczne, które przyciąga, zakleszcza ją w sobie i nie pozwala uciec. Jakby wessało ją w sam swój środek i uczyniło jego centrum. Rebeka jest też osobą, która nie do końca wie, jak rozkłada się władza, u czyich stóp należy położyć ofiarę, a do kogo można się uśmiechać.
„Krew, która nasiąkła” to portret psychologiczny zapomnianej przez wszystkich społeczności. Trochę podobny do ”Miasteczka Twin Peaks” (przypominam sobie serial po raz kolejny, więc nasunęło mi się to skojarzenie samoistnie). Nikt nie jest do końca sobą, aby przetrwać każdy udaje, wchodzi w skórę upolowanego zwierzęcia i ryczy do księżyca. Stąd, z przebrania, czerpie siłę, by w zaciszu domowym, przy zamkniętych okiennicach, wypuścić siebie samego – to może być mała dziewczynka , która lubi tańczyć, mały chłopiec, który ogląda godzinami myszkę, ale zdarza się też, że w którymś z domów, przy zasłoniętych lustrach wychodzi morderca.
Nie ukrywam, że sięgnęłam po ten tytuł ze względu na wilka na okładce i wiadomość, że pastor w miasteczku myśliwych broniła praw wilków. Narracja jest przeplatana krótkimi, kilkuakapitowymi scenami z życia żółtonogiej wilczycy. To dla mnie symbol szczęśliwej kobiety – alternatywna historia pastor, scenariusz, który w tej wiosce – wiosce ludzi czerpiących radość z polowań – nie miał szansy się spełnić.
Książka jest pięknie napisana. Pochłaniałam ją, brałam w siebie wszystkie te słowa i widziałam obrazy. Moja wyobraźnia nie miała problemu ze skandynawskimi krajobrazami i duchami z lasów. Rozkoszowałam się tą prozą, choć była też brutalna, kanciasta, mocna. Choć była naprawdę przerażająca. Ale była też ludzka. Była wyrwana z rzeczywistości wraz z kępką trawy, kawałkiem słońca, gałęziami drzew, ludzkim okiem i włosami.
Żałuję bardzo, że nie przeczytałam najpierw ”Burzy z krańców ziemi”, bo postać Rebeki łączy te dwie historie i w „Krwi…” autorka wraca do tamtych zdarzeń, każe swojej bohaterce wciąż na nowo przepracowywać traumę z pierwszej książki. Ale nie przeszkadzało mi to w odbiorze. Ale po „Burzę…” też sięgnę, oczarowana bogactwem znaczeń i perłami słów w „Krwi, która nasiąkła”.
Moja ocena: 5/6
[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]
poniedziałek, 17 stycznia 2011
SŁUCHAM I GRAM
OLGA TOKARCZUK
„GRA NA WIELU BĘBENKACH”
CZYTA MAGDALENA WÓJCIK
Dlatego właśnie nie lubię zbiorków opowiadań. Bo są nierówne. Bo jedne zachwycają. A drugie odpychają. Bo mówią każde o czymś innym. Bo czasem mają niby wątek przewodni, ale każde jest zamkniętą muszlą, w której jest perła, albo nadal tylko ziarnko piasku.
Tokarczuk jest dla mnie najważniejszą, najlepszą polską pisarką współczesną (pokusiłabym się nawet o prywatne – najlepszą pisarką polską w ogóle). Jej związek z językiem – czasem niewinne delikatne flirty, a czasem głębokie uczucie – to jakaś niesamowitość, coś, co mnie zachwyca od zawsze. W jej dłoniach słowa są jak plastelina, gną się i dostosowują do tego, czego ona chce. Aczkolwiek „Gra na wielu bębenkach” (mimo mojej wobec Tokarczuk bezkrytyczności) nie jest moją ulubioną lekturą. Niektóre miniatury ze zbiorku (na przykład „Bardo. Szopka” albo „Życzenie Sabiny”) są dla mnie majstersztykiem, ale niektóre w ogóle do mnie nie mówią. Jednak każdo jedno opowiadanie jest przepełnione słowem – wielkim, ciężkim, mocnym. Ten zbiór jest duszny i ciemny. Jest smutny. Jest o beznadziejności. Jest o starzeniu się. O nudzie. O rozczarowaniu drugim człowiekiem, które w końcu zawsze przychodzi. Ja nie mogę i nie chcę w to uwierzyć. Nie zgadzam się na to, co się dzieje w „Skoczku”, gdy dwoje ludzi poznaje się tak dobrze, że nie mają sobie już nic do powiedzenia i zaczynają się nienawidzić w miejsce kochania. Co więcej – mniemam, że Tokarczuk też tak nie myśli. Że to jej jakieś lęków oswajanie, czy coś, bo przecież w „Domu dziennym, domu nocnym” sławi błogość nicnierobienia i to, że można ze sobą po prostu być, bez grania w szachy i spacerów – po prostu bycie, nic więcej. I to jest kochanie.
Ostatnio „Grę…” czytałam 5 lat temu, więc z radością odkrywałam na nowo zapomniane już opowiadania, które jakiś czas temu znałam na wylot – każde jedno zdanie. Gdy się słyszy te zdania w uszach brzmią zupełnie inaczej. Jakoś ostrzej, mocniej, wyraźniej. Słuchałam z zachwytem, ale nie od początku. Nie pasowała mi Magdalena Wójcik, która czytała czasem bez zrozumienia. Jakby czytała pierwszy raz. Bo gdy jakiś bohater mówi ze zdziwieniem, to oczekuję od lektora, że jego słowa też wypowie ze zdziwieniem. A Wójcik tego nie robi. Jest trochę irytująca. Trochę znudzona. Dla mnie powinna to czytać kobieta z głębokim, trochę chropawym głosem, zaangażowana w te słowa, utopiona w tej głębokiej prozie, zanurzona, bez tchu.
Mimo wszystko 25 godzin, które spędziłam w tramwajach (dopiero dzięki audiobookom zdaję sobie sprawę jak wiele minut w ciągu dnia mi umyka, zatraca się w jakimś byciu pomiędzy) z „Grą na wielu bębenkach” zaliczam do udanych. Po jakimś czasie się przyzwyczaiłam i mogłam badać te wszystkie wigilie z żywymi karpiami i dotykanie świata opuszkami palców. I szkocki chłód. I koncerty operowe…
Moja ocena: 4/6
niedziela, 16 stycznia 2011
WCZORAJ I DZIŚ
BARBARA OGRODOWSKA
„TRADYCJE POLSKIEGO STOŁU”
(SERIA OCALIĆ OD ZAPOMNIENIA)
MUZA SA, WARSZAWA 2010
Piękna książka… Książka, którą czytam od kilku dnia, cytując mojemu Mężowi całe akapity. Mówię i niej, myślę o niej i czekając aż ugotuje się makaron, przeglądam zdjęcia, dotykam połyskujących, pachnących nowością kartek.
Ogrodowska kocha jedzenie, kocha polską tradycję i dba o to, by nie zaprzepaścić jej, by zarazić tą miłością i tą dziką radością zwiedzania przeszłości, by pokazać, co ma wpływ na dzisiaj.
Notowałam całe akapity (nie podkreślałam, bo szkoda mi było niszczyć przepychu tej pozycji), uśmiechałam się, ale i odwracałam głowę z obrzydzeniem.
No bo na przykład urzekła mnie wiadomość, że w Wielki Piątek urządzano pogrzeb żuru – (…) wieszając na drzewie i tłukąc garnki z żurem, wcześniej dosypawszy do niego popiół i różne śmiecie.” [s.37].
Albo o tym, że na Wielkanoc robiono wielkie pierogi ze 180 żółtek!!!
A gdy czytałam o tym, że kobiety piekły chleb raz na tydzień, w piątek i pieczenie trwało około 2 godzin, a przez ten czas nie mogły usiąść, żeby chleb nie opadł - czułam zapach spieczonej, złotej skórki.
Rozbawiło mnie, że „przy pierwszym jedzeniu ‘nowalii’ ojciec lub ktoś starszy uderza dzieci łyżką po twarzy, aby nowa potrawa poszła na zdrowie.” [s.129]
Z pewnością zjem 3 lutego jabłko – jest to dzień św. Błażeja, patrona od chorób gardeł – wierzono, że jeśli dzieci w tym dniu zjedzą czerwone jabłko, choroba ich ominie.
Albo byłam zaskoczona, że baby podolskie, które pieczono na Wielkanoc, miały do dwóch stóp wysokości i czasem trzeba było rozbierać piec, żeby w ogóle je wyciągnąć.
Z otwartymi ustami czytałam o staropolskich biesiadach, o rosole, który był ważony na sznurze pereł i dukacie, żeby odegnał wszystkie słabości; o maślanej kolacji, którą podawano o północy w ostatni zapustny wtorek, gdzie w misie ukrywało się żywego wróbla i gdy gospodarz uchylał wieko, wróbel odlatywał, zabierając ze sobą przyzwolenie na jedzenie mięsa – zaczynał się Wielki Post; albo o przysmakach kuchni myśliwskiej, którym były chrapy łosia, albo łapy niedźwiedzia, bądź o staropolskim przysmaku postnym, jakim był ogon bobra…
Takich ciekawostek jest w „Tradycjach polskiego stołu” niesamowita ilość. Ja byłam zachwycona poznając je.
Książka jest poukładana, bo materiał jest tak ogromny, tak szeroki, że Ogrodowska musiała sobie na pewno wypisać na białej, czystej kartce wszystkie warzywa i owoce, o których chce powiedzieć, święta, które w Polsce są najważniejsze, te dziwne tradycje, które ciągną się za nami, te chluby i te zguby. A potem rzuciła się na pewno w przeogromne stosy książek, przepisów, zdjęć.
Autorka mówi o typowo polskich produktach (jest tu zboże, są owoce i warzywa, jest mięso i typowe potrawy, które można z nich przygotować), o najważniejszych polskich świętach, z których żadne nie obeszło się bez biesiady, uczty lub choćby troszkę wystwniejszego obiadu, o typowych posiłkach – w czasie urodzaju, ale także w czasie biedy, wspomina też o tradycji polskich książek kucharskich (gdzie niepodzielnie króluje oczywiście Ćwierczakiewiczowa!). Cała książka jest bogato inkrustowana zdjęciami i przepisami – także z prywatnych zbiorów autorki.
Po przeczytaniu jej miałam kilka przemyśleń – po pierwsze jak bardzo nasza kuchnia się zmieniała, ale również jak mocno jest osadzona w tamtej sprzed kilkuset lat – jasne, że mało kiedy i mało gdzie je się teraz kisiel z kaszy, ale jednocześnie kasza jest wciąż typowym polskim daniem.
Poza tym zrobiły na mnie wrażenie opisy staropolskich uczt, gdzie pijaństwo to zbyt delikatne słowo (na przykład wlewanie alkoholu siłą do gardła tego, kto nie chciał pić, albo picie z buta – w dowód czci dla gospodarza, nie mówiąc już o tym, że wymiotowanie na sąsiada było w dobrym tonie…), a jednocześnie kilkadziesiąt lat potem powstały pierwsze podręczniki dobrego wychowania i manier przy stole, szereg zasad, w myśl których nie można na przykład podczas biesiady mówić zbyt głośno, albo zostawiać łyżki po zupie przy talerzu.
Ale jednocześnie Polacy potrafili się zawziąć i gdy nadchodził okres postu – faktycznie pościli. Dziś rzadko kiedy i rzadko kto potrafi sobie odmówić jedzenia mięsa (oczywiście pomijam tu wegetarian), nie mówiąc już o ograniczeniu posiłków w ogóle.
I ostatnie, ale chyba najważniejsze - jak bardzo mocno zapominamy swoją tradycję, nie wiemy skąd się wzięło na stole 12 potraw w Wigilię i co symbolizuje chleb. To jeden z ważnych powodów dla których ta książka powinna znaleźć się w każdym domu.
Moja ocena: 5/6
[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA SA]
środa, 12 stycznia 2011
O TYM JAK SIĘ TRACI
CAROL DRINKWATER
„SEZON NA OLIWKI”
(TŁ. HANNA PASIERSKA)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2010
Ta książka trafiła do mnie w złym momencie. Opleciona własną życiową siecią, z której nie mogę wyjść, połową ciała dałam się jeszcze wplątać w tę misterną, czarną sieć Carol.
Bo to miała być książka antidotum – takie jak do tej pory perypetie cudzoziemców odnawiających starą, zaniedbaną posiadłość. Pierwsza część poniekąd taka była, więc tego mniej więcej spodziewałam się po drugiej. Tymczasem okazała się książką psychologiczną, książką terapią, książką – zapisem smutków, strat, pożegnań, upadków.
W drugiej części Carol i Michele wciąż starają się o certyfikat AOC, czyli certyfikat stwierdzający, że ich oliwa ma najwyższą jakość. Przebijają się przez góry dokumentów, pukają do wciąż nowych urzędów, muszą znaleźć nawet różdżkarza, który stwierdzi, czy na ich posiadłości jest źródło. Są zapracowani, ale szczęśliwi. Tymczasem w ciele Carol zaczyna rosnąć mała, trzecia istotka…
Początek tej książki to zapis euforycznego szczęścia, zapis szalonej, niepohamowanej radości, zapis śmiejącego się świata i śmiejących się bohaterów, pomimo przeciwności i pomimo wszystko.
Jest taka romantyczna scena, gdy Carol przyjmuje pracę w Londynie, nikomu nie mówi o tym, że jest w ciąży, bo jest z pochodzenia Irlandką, bo jest przesądna i trochę dlatego, że jest zazdrosna o swoje szczęście. Michel pracuje w zupełnie innej części świata, ale w drodze z jednego kontynentu na drugi, niezapowiedziany, zjawia się u Carol tylko na 5 minut, żeby dać jej ogromny bukiet róż, w który zaplątany jest cienki złoty łańcuszek - wyraz radości, że są we troje.
Ale przychodzi moment, gdy tekst odwraca się o 180 stopni – zadziwiona byłam, że teraz litery też idą prosto, że nie trzeba przewrócić książki do góry nogami, że ciągle jeszcze czytam. Poronienie, ból, nienawiść do siebie i świata.
I tu, dość symetrycznie, pojawia się scena, gdy Michel przynosi Carol pęk papryczek chilli, przewiązany wstążką, mówiąc, że kwiatów pewnie już ma dość. Bo papryczki chilli są ostre i wyciskają łzy. Bo wtedy, gdy traci się dziecko, gdy traci się cały świat, są chyba najlepszymi kwiatami. Ale dla mnie ten gest oznaczał także – coś traciliśmy, jesteś inna, ja jestem inny, ale nadal mam powody, by przynosić Ci kwiaty. Bo papryczki są też niewiarygodnie piękne, krwistoczerwone, gładkie w dotyku.
To nie jedyna strata w tej książce, ale to ta największa, przez pryzmat której będzie się toczyć cała narracja, już do końca.
To książka bez egzaltacji. Szczera. Czasem szczera do bólu, odkrywająca zakamarki kobiecej duszy, które chętnie każda z nas pozostawiłaby w ukryciu. To książka pełna odwagi, bo nie każdy zdobyłby się na napisanie właśnie takiej.
Pomiędzy opowiadaniem siebie, Carol rzuca garść informacji na temat Lazurowego Wybrzeża, na temat pszczół, na temat oliwek, motyli, ziół i wody. Widać, że to osoba, która chce się uczyć, chce poznawać, chce badać, chce chłonąć. A przede wszystkim docenia lokalność, tubylcze obyczaje, całą bogatą tradycję tego zakątka świata, rodowód ludzi tu mieszkających.
To, co w tej książce podoba mi się najbardziej, to fakt, że autorka sama nie pretenduje do miana tubylca, nigdy nie twierdzi, że jest Prowansalką, że kiedykolwiek mogłaby nią być. Oczywiście, że chce być zaakceptowana, ale raczej na poziomie poznania i oddania siebie swojej ziemi, nie na poziomie bycia kameleonem i wchodzenia w cudzą, niepasującą skórę. Poznaje i to daje jej prawo do bycia w tym miejscu.
Ta część podobała mi się bardziej, niż pierwsza, jest mocniejsza, prawdziwsza, soczystsza. Jest książką lekarstwem, bo Carol mówi, że „Dom to nasz azyl przed światem. Nie tylko dlatego, że stoi samotnie na wzgórzu, cofnięty od drogi i chroniony przez tuziny czcigodnych, tajemniczych drzew oliwkowych oraz skromnych kilka hektarów tarasowatego gruntu. To miejsce, gdzie możemy z Michlem być razem; gdzie istniejąca między nami więź może się rozwijać i przybierać własny kształt; gdzie możemy być wspólnotą, n a m i, a zarazem niezależnie stwarzać siebie jako jednostki; gdzie możemy odzyskiwać siły, lizać rany i opatrywać się nawzajem po ciosach, klęskach i zawodach życia.” [s.249-250]
Ale to recepta wyłącznie dla Carol, ja swojej na tę chwilę jeszcze szukam.
Moja ocena: 4,5/6
[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]
środa, 5 stycznia 2011
NA SMUTEK, CHOĆ NIEZUPEŁNIE
ANTOINE DE SAINT-EXUPERY
„MAŁY KSIĄŻĘ”
CZYTA PIOTR FRONCZEWSKI
Powróciłam do dzieciństwa. Zatraciłam się. Szarego, burego poranka dwa dni temu, na poprawę humoru postanowiłam wziąć w swoje uszy jakąś baśń na drogę do pracy. Rano w tramwajach jest taki tłok, że nie ma jak otworzyć książki. Uciekłam więc w audiobooka. Nie wierzyłam, że mogę tak mocno wejść w ten mówiony świat, tak mocno poczuć każdym koniuszkiem palca delikatność płatków róży, że w ustach będę miała chrzęszczący smak pustyni, że brak mi będzie tchu i wody. Głos Fronczewskiego to dla mnie mistrzostwo – jeszcze z dzieciństwa pamiętam jedną ze swoich ukochanych kasetowych bajek „Królewskie echo”, w którym grał rolę złego rycerza. I jako lotnik, który rozbił się na pustyni i spotkał złotowłosego chłopca sprawdził się nie mniej dobrze.
Wróciłam do „Małego Księcia” po wielu wielu latach – próbowałam sobie przypomnieć po ilu, ale nie jestem w stanie. Żyłam w złudzeniu, że pamiętam doskonale tę historię – pamiętałam zaledwie część, pamiętałam nastrój i urywki, te wszystkie „Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”, które powtarza się w szkolnych wypracowaniach, nie zwracając uwagi na sens tych słów u ich źródła.
Nie pamiętałam, że tak piękny, tak wszechogarniający jest rozdział o lisie, że czułam jego rudość na wewnętrznej stronie dłoni i chciałam go oswoić, chciałam, żeby szeptał mi swoje sekrety i brunatność podśniegowej ziemi brał z moje włosy. Czułam dreszcze, gdy słuchałam tego kawałka – piękna proza, piękna definicja przyjaźni, piękne to, że lis, uważany za przebiegłego i nieszczerego został wykorzystany jako jej symbol. Że każdego można oswoić jeśli się chce, jeśli to ważne, jeśli się starasz i jeśli kochasz.
Dużo, dużo takich rzeczy, które mi uleciały z pamięci, dużo też takich, które odebrałam inaczej słuchając, a inaczej czytając. Zawsze, gdy czytam jestem podatna na zdania perełki, na kolekcjonowanie ich, zapisywanie, a tutaj w ogóle tego nie czułam. To było jak jedna wielka całość, którą zauważyłam.
Słuchałam w drodze do pracy, słuchałam w drodze z pracy, poszłam do marketu po mleko i twarożek na kolację i między chlebem a serem żółtym słuchałam o pięciu tysiącach róż w ogrodzie.
Kończyłam słuchać w ciemności nocy. W swoim własnym łóżku. I płakałam łzami, które wsiąkały w poduszkę, bo nie pamiętałam już, jak bardzo smutne dla mnie – dorosłej – jest to, gdy Mały Książę odchodzi…
Pięknie.
Miało być na pocieszenie, a roztkliwiłam się i wyszło jeszcze smutniej…
Od wczoraj na pocieszenie słucham „Kubusia Puchatka” w wykonaniu Gajosa. Jest trochę lepiej.
WYZWANIA
Najpierw wyczytałam u Padmy o Nocnym czytaniu. Noc, księżyc, ciemność, cisza, no i duchy, sen, REM wpadły mi do głowy. Moja praca magisterska dotyczyła snów, więc nie mogłam sobie wyzwania odpuścić. Przyłączyłam się.
Dziś dotarłam poprzez linków sto do karto_flanej i jej pomyśle na wyzwanie. Brat/siostra – to bardzo ważne słowa w moim życiu, mój Brat jest jedną z najważniejszych istot, jakie znam, więc musiałam i do tego wyzwania się przyłączyć – w hołdzie Jemu właśnie.
A na końcu wyskoczyło na mnie oko reportera i Molly’oweReporterskim okiem. To wyzwanie bardzo szeroko pojęte – chodzi o literaturę faktu, której czytam tak bardzo mało, ze nie mogłam wyzwania nie podjąć – tym bardziej, że jest bezterminowe.
Padma napisała, żeby się przyłączać, nawet, jeśli nie jest się silnym w wyzwaniach. Zgadzam się z nią – dzięki poprzednim poznałam kilka lektur, które okazały się dla mnie ważne, poszerzyłam horyzonty, zakochałam się w literaturze skandynawskiej, zimnej, mrocznej, ale dosadnej, dobitnej, mądrej (och przepiękna, cudowna „Plaża muszli”!). Więc nawet, jeśli się nie da rady, a znajdzie się kilka piękny słów, to warto.
sobota, 1 stycznia 2011
NIESPIESZNIE, DELIKATNIE…
PHILIPPE DELERM
„PIERWSZY ŁYK PIWA I INNE DROBNE PRZYJEMNOŚCI”
(TŁ. WAWRZYNIEC BRZOZOWSKI)
SIC!, WARSZAWA 2004
W Nowy Rok sięgnęłam po „Pierwszy łyk piwa” z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że chciałam zakląć 2011 na dobre lektury – podobno jaki pierwszy dzień, taki cały rok. Wiedziałam, że ta książka ma w sobie coś, że jest czymś wartościowym i może być dobrym początkiem na nową dekadę.
A po drugie to dobra książka na pierwszy dzień. Delikatna, nastrojowa, płynąca, lekko nostalgiczna, przyjemna.
To krótkie, dwu-, trzystronicowe eseje. Na temat drobnych przyjemności. Takie, które chciałoby się przepisać na niebieskie kartki pachnące perfumami, złożyć na maleńkie kwadraciki i pochować w różnych miejscach domu – jeden w lodówce, jeden w bucie, jeden w kieszeni cienkiego, letniego płaszcza, tak, by znaleźć go za pół roku, gdy słońce będzie świecić, i gdy pójdzie się na pierwsze w tym roku lody.
To takie wyciągnięte z życia małe skrawki - o zapachu jabłek, o czytaniu na plaży i o pierwszym łyku piwa. To takie drobnostki, które każdy z nas ma w sobie i na które czasem nie zwraca uwagi. Takie, na które warto spojrzeć z innej perspektywy i zanotować na brzegu serwetki w kawiarni, po to, by sięgnąć do nich za jakiś czas. To jest akurat zbiór Delerma. Ale każdy mógłby stworzyć swoją własną księgę małych przyjemności. Pewnie, że w niektórych punktach by się pokrywały – dla mnie to na przykład łuskanie groszku, tak pięknie przez niego opisane (mój ulubiony rozdział!), albo przyjemność kupienia nowego, jesiennego swetra. Ale moje małe przyjemności to byłoby na przykład pieczenie pierniczków na święta, gdy czuje się już specyficzny nastrój, ale jeszcze jest zbyt daleko, by go złapać, dotykanie ciepłych kartek nowej książki, moczenie w wodzie opuszków palców, gdy płynie się łódką, wąchanie świeżych, słonecznych pomidorów na targu, muskanie stopami stóp mojego męża, gdy razem leżymy i oglądamy nocą filmy…
Moja ocena: 6/6