YOSHIMOTO BANANA
„KUCHNIA”
(TŁ. ANNA ZIELIŃSKA-ELLIOTT)
PIW, WARSZAWA 2004
Znów jestem zaczarowana...
Nie „znów” bo kolejny raz czytałam Yoshimoto Bananę. Nie. Ale po raz kolejny sięgam po literaturę japońską (nota bene tak jak mój ukochany Murakami tłumaczoną przez Annę Zielińską-Elliott) – niezrównany Murakami, zachwycająca Yoko Ogawa... Skrzydłomotylość, lekkość języka, taniec słów, metafory o zwyczajności, niespieszna narracja, niby o niczym, a jednak wszystko zamknięte na 134 stronach...
I jak zawsze mam problem z pisaniem o tej prozie... To coś tak ulotnego, tak w-duszy-siedzącego, tak do czucia, a nie do myślenia, że trudno brudzić tę prozę słowami i analizami...
Jeśli przytoczyć streszczenie... brzmi banalnie, prosto, nieciekawie. „Kuchnia” to dwa opowiadania – tytułowe i „Moonlight Shadow”. Jedno jest trochę o tym samym co drugie, choć w „Kuchni” spotykamy Mikage, która wychowywana przez babcię, właśnie ją traci. Zostaje sama w pustym domu i rękę wyciąga do niej znajoma rodzina babki – Yuichi i jego matka/ojciec Eriko (zmienił pleć po śmierci żony). Znajdują jej kąt w swoim domu, zapraszają do przeżywania żałoby z dala od mieszkania, w którym miała swoją ukochaną kuchnię i w której ciągle jeszcze czuje rytm istniejący wcześniej. Ona i babcia, to, jak dni wypełniały się nimi. Teraz przeprowadza się na kanapę w domu Tanabe, zaczyna istnieć w ich przestrzeni i przyjmować ich rytuały. Eriko pracuje w nocnym klubie i czasem wpada w przerwie, żeby na przykład przynieść sokowirówkę. A potem razem z Yuichim w bezsenną noc wyciskają sok z owoców, żeby sny były słodsze. Mikage żegna się ze sobą taką, jaka była, zaczyna dojrzewać, uczyć się wychodzić z kuchni, gdzie jest jest najlepiej, na świat. Albo inaczej – uczy się wszędzie dostrzegać kuchnię, nosić ze sobą mała przenośnią lodówkę i kuchenkę w sercu, umieć rozłożyć je w środku parku, w taksówce, w hotelu. Ale najważniejsze jest to, że zaczyna otwierać serce na innych ludzi – naprawdę otwierać, a nie tylko podawać komuś rękę po to, by pójść na spacer po parku.
W „Moonlight Shadow” to historia o duchach. Niby całkiem inna od „Kuchni”, która jest o żyjących. Satsuki straciła Hitoshiego. A brat Hitoshiego Hiiragi stracił Yumiko. Obydwoje zginęli w wypadku samochodowym – jechali razem. Satsuki już nigdy nie usłyszy małego dzwoneczka, który Hitoschi dostał od niej w prezencie i nosił zawsze przy sobie. Hiiragi w ramach żałoby nosi do szkoły mundurek swojej zmarłej dziewczyny – ze spódnicą. Obijają się o ściany, o siebie. Czasem jeszcze się spotykają, ale brakuje drugiej dwójki. Wszystko jest już inaczej, brak jest śmiechu Yumiko. Satsuki spotyka na swojej drodze, całkiem przez przypadek, przez utopiony ze strachu termos, Urarę. I to Urara pomoże jej poradzić sobie z pożegnaniem. Pokaże drogę, wskaże słowa na do widzenia, da szansę, żeby powiedzieć to najważniejsze, czego się nie zdążyło.
To książka o zmianach, o uczeniu się i akceptowaniu tego, że nie wszystko jest zawsze takie samo. Zmienia się twarz, zmienia się płeć (na zawsze jak Eriko, bądź na chwilę, jak Hiiragi), zmienia się tofu na mięso, zmienia się gorszą pracę na lepszą, zmienia się pora roku, zmienia się życie w śmierć, zmienia się dom rodzinny w dom, który należy już do kogoś innego. Ale najważniejsze, że kuchnia, której się nie znało, zamienia się w kuchnię, w której najlepiej zjada się katsudon. Z kimś.
714. COFNĄĆ SIĘ W CZASIE
1 rok temu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz