IWONA SŁABUSZEWSKA-KRAUZE
„OSTATNIE FADO”
OTWARTE, KRAKÓW 2011
Fado(oznacza los, przeznaczenie) – gatunek muzyczny powstały w XIX wieku w biednych dzielnicach portowych miast Portugalii, głównie w lizbońskich kwartałach Alfama i Mouraria. Fado to melancholijna pieśń[1], wykonywana przez jednego wokalistę przy akompaniamencie dwóch gitar. Nazywane jest czasami portugalskim bluesem.
„Ostatnie fado” – trzy historie, zszyte w jeden tom: kolorowa, egzaltowana okładka z dziewczyną o czerwonych wargach. Patrzy w okno, może z niego wychyla się starsza kobieta, która kiedyś śpiewała fado, albo tajemniczy poeta, maszerujący ulicami Lizbony? Tylko, że po okładce widać, jak bardzo to nie jest Lizbona, tylko jakieś miejsce na Lizbonę przerobione. Podrabiana, tania historyjka. I to „ostatnie fado” też trochę takie jest.
Alicja ma kuzyna Dominika. Gdy była mała Dominik był jej bohaterem – starszy, trochę o nadprzyrodzonych mocach, bo jeździł po świecie, znikał i pojawiał się, kiedy chciał, a ona oczami szeroko otwartymi chłonęła każdą nową zmarszczkę na jego czole i każdy włos, który rósł, gdy jego nie było. Był takim trochę duchem, który gdy się pojawia nie musi już nic – wystarczy, że jest, że weźmie na rower, że pokaże parę zdjęć i że można pochwalić się nim przed koleżankami. Znam to – miałam dwóch kuzynów bliźniaków, w których patrzyłam jak w obrazek – spełniałam wszystkie życzenia, byleby tylko mnie lubili. To była bardzo podobna więź. Teraz Dominik ma 50 lat, siedzi w domu i nie rusza się za jego próg. Nie wyjeżdża już, zgubił gdzieś podróżowanie i wszystkie bilety na pociągi i na statki. Podróżuje tylko po mapie, przyczepionej do ściany kolorowymi pinezkami. Dziwnym trafem w ręce Alicji wpada list Dominika, który napisał do tajemniczej Rosy - to ona zaśpiewała dla niego tytułowe ostatnie fado. Dominik prosi, żeby Alicja wysłała ten list z Dublina. Alicja zaś wiedziona jakimś mistycznym uczuciem do kuzyna z przeszłości, jakimś zaczadzeniem i chyba trochę chęcią przygody, wyrusza do Lizbony tylko po to, by poznać Rosę, by spojrzeć w oczy dziewczynie, która kiedyś kochała Dominika i wypytać ją, dlaczego to fado, o którym pisze w liście, jest ostatnie.
Łzawe to, bajkowe, mało prawdopodobne i chwiejące się niebezpiecznie jako motyw przewodni i iskierka całej akcji.
Ale książka ma jeszcze dwie inne warstwy.
Jedna to życie i twórczość wielkiego poety
Fernando Pessoi, który to pojawia się tutaj chyba tylko dlatego, że mieszkał w Lizbonie, którego wątek nudził mnie śmiertelnie i który nijak się ma do fado, poza faktem, że bohaterka śpiewała jego teksty, a już naprawdę nijak ma się do ostatniego fado, które w ogóle jest o czym innym, a nie o rewolucji kulturalno-oświatowo-literackiej…
Najlepiej wyszedł chyba wątek sklepikarza i jego przyjaciółki, która prowadzi piekarnię. Trochę baśniowy, trochę współczesny – jedna piecze ciastka z miłości, która to miłość ciastek nie chce jeść, a drugie łapie w dłonie nowo narodzoną córkę sąsiada i opowiada o swojej własnej córce, dorosłej już i niesfornej.
Ale też nijak ma się to do fado, i powtarzam – do fado ostatniego, to już w ogóle ni przypiął ni przyłatał…
Niby te wątki wszystkie na końcu jakoś się połączyły, ale szef widać – bardziej to taka fastryga niż piękne wykończenie. Cały czas czytając tę książkę niepokoiłam się tym przeskakiwaniem z bohatera na bohatera – czułam się jak na diabelskim młynie – raz góra, raz dół, raz góra, raz dół, aż zrobiło mi się mdło od tej jazdy. To było rwane czytanie, rwana narracja i rwana historia.
Zupełnie nie przekonały mnie wewnętrzne rozterki Alicji, która sama nie wie, czy jest zakochana, czy nie, czy powinna oddać komuś swój talizman, jakim jest słonik z opuszczoną trąbą. Nie przekonały mnie też wynurzenia Pessoi, który chciał wstrząsnąć światem literackim i zrobić rewolucję językową.
Najpiękniejsze wydały mi się obrazki z Lizbony, targi z owocami i warzywami, tramwaje, które jadą tylko pół ulicy, zapach smażonych sardynek, dziecko bawiące się kamieniem znalezionym na ziemi…
I dwie dobre rzeczy wynikły z tej lektury: raz – znów obejrzałam sobie
”Lisbon story”, mój ukochany film Wendersa i dwa – posłuchałam Amalii Rodriguez i dopiero to wywołało we mnie dreszcz i wzruszenie związane z ostatnim fado.
Książka jest z pewnością ciekawą literacką wyprawą, ale ja jak na razie nie mogę sobie pozwolić na jej obejrzenie :-)
OdpowiedzUsuńA mnie się wątek o Pessoi podobał, im bliżej końca, tym bardziej ;). Natomiast ta cała Alicja była bezbarwna i zbędna, gdyby nagle zniknęła, pewnie nawet bym nie zauważyła ;).
OdpowiedzUsuńA wiesz Mayu - ja sama nie wiedziałam o czym ta książka jest. Czytałam ją i właściwie nie wiedziałam o czym ja czytam, po co to napisane... Nie mogłam chwycić jednej nitki i ciągnąć jej i opleść się nią.
OdpowiedzUsuńOj zgadzam się z tym co napisałaś w zupełności. Szwy fabularne były widoczne, nieudolne i miałam wrażenie, że się zaraz rozprują. To nie jest zwyczajnie dobra książka. Szkoda, bo pomysł niezły, gorzej z wykonaniem. I okładka wiele obiecująca. Plusem jest to, że szybko się ją czyta, ale gdyby wymagałaby ona poświęcenia więcej niż te dwa wieczory, które książce faktycznie poświęciłam nie dokończyłabym jej.
OdpowiedzUsuńPodobnie jak Tobie najbardziej podobały mi się opisy Lizbony, przez cały czas w czytaniu towarzyszyła mi muzyka Madredeusa właśnie z Lisbon Story. I to było fajne:)
Spisałam sobie także kilka miejsc akcji, a potem obejrzałam je za pomocą Google maps-polecam taki system:)
Pozdrawiam:)