ALDONA URBANKIEWICZ
„Z MIŚKIEM W NORWEGII”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2011
Od jakiegoś czasu Norwegia mnie pociąga. Chciałabym tam pojechać, poznać ludzi, zobaczyć renifera. Sprawdzić, czy można naprawdę zostawić na noc otwarty samochód, zobaczyć, czy można przejść kilkadziesiąt kilometrów nie spotykając żadnego człowieka.
Namiastką miała być dla mnie podróż z Aldoną, Marcinem i Miśkiem. A Misiek to czternastomiesięczny syn Aldony i Marcina. To ważne, bo autorka mówi, że bała się, iż po urodzeniu syna długo, długo nie zobaczy swojej ukochanej Norwegii (byli tam już z mężem wcześniej). Wiadomo – długa podróż, obce miejsce, mały człowiek, który wymaga dużo więcej, niż dorosły. Ale spełniła marzenie powrotu do prywatnego raju dużo szybciej, niż jej się wydawało.
I tu pierwszy minus, który mnie drażnił i męczył. Urbankiewicz wciąż wspomina o tym, że urodzenie dziecka nie musi oznaczać rezygnacji z marzeń. Że jest to możliwe. Że sposobność nadarzyła się sama. Że trzeba tylko wierzyć. Że liczy się wiara. Że carpe diem. Że nie wyrzekaj się siebie… I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej…
Mantra powtarzana w kółko. To samo zdanie, które toczyło się od początku książki, jak mała śnieżka – zbierając po drodze wszystkie podobne słowa, stało się na końcu przygniatającą wielką kulą wprost na brzuch bałwana.
Miałam wrażenie, że autorka sama siebie chce przekonać, iż to był dobry pomysł. Że chce się usprawiedliwić i z góry odeprzeć wszystkie zarzuty. A ja bym zarzutów nie miała, bo wolę, żeby dwoje kochających rodziców zabrało ze sobą Dziecko w wielką podróż, niż żeby zostawili je w domu. Wolę, żeby czasem go nie wykąpali, zamiast narażać na norweskie wiatry. I wolę, żeby dali mu gołąbka ze słoika, niż żeby dziecko miało świeżo ugotowany obiad i nieszczęśliwych rodziców, myślących tylko o tym, żeby dorosło i żeby wreszcie mogli wyjechać.
Jednocześnie, niemal na tej samej stronie, czytam, że dziecko nic nie zmienia/że dziecko jest najważniejsze i dla niego trzeba trochę ponaginać plan podróży. Wahanie, niepewność – to wszystko przenosi się na czytelnika. No bo jak to w końcu jest?
Poza tym, jak dla mnie, za mało jest w tej książce emocji. Za mało jest anegdotek, choć jest mnóstwo informacji. Jest trochę historii, trochę geografii, są informacje o orkach i reniferach, o cenach i norweskim prawie. Ale nie ma za to odczuwania. Tym zapisem może się zachwycić tylko osoba, która tam była. Brak jest malarskości, brak tego garnca emocji, z którego kipi jakiś magiczny wywar zachwytu, brak zarażania Norwegią. Denerwował mnie język, który nie czarował. „Supersprawa – nie do opisania.” [s.82] Tak mogłabym napisać w swoim pamiętniku, dla siebie i dla Męża, który był tam ze mną, ale nie dla osoby, która marzy o wyjeździe do Norwegii – chce poczuć, dotknąć i posmakować, przynajmniej czyimiś oczami.
A momentami miałam niemal wrażenie, że czytelnik jest intruzem, że autorka czuje do niego niechęć, chce się przed nim odgrodzić zasiekami.
„Ta nasza opowieść, która się pisze, to nie przewodnik, nie musze opowiadać tu o wszystkim, to moje życie, ja je piszę, w taki, a nie inny sposób. To moja droga. Moja historia. Każdy powinien mieć swoją.” [s.182]
Trochę mnie to ubodło. Albo chce się podzielić swoją Norwegią, albo nie…
Ważne były dla mnie zdjęcia. Gdy się czytało o jakimś zakątku, od razu było to zilustrowane obrazem. To daje jakąś namiastkę, trochę więcej wiedzy.
Ale gdybym miała się zakochać w Norwegii po tej książce – nie byłoby uczucia.
Moja ocena: 3/6
[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]