ROLF BAUDERICK
„JAK MATKA BOSKA TRAFIŁA NA KSIĘŻYC”
(TŁ. RYSZARD WOJNAKOWSKI)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2011
Ta okładka jest jak magnes dla moich źrenic. Nie mogę od niej oderwać wzroku i mam w głowie wszystkich Cyganów z filmów Kusturicy.
Uwielbiam Kusturicę! Za poczucie humoru, za wspólnotę, za więzy krwi i te, które czasem od więzów krwi ważniejsze, za to, jak pokazuje miłość, za zapomnianą Europę i za Cyganów.
Gdy przeczytałam o książce Baudericka od razu wiedziałam, że chcę ją przeczytać.
Bo porównano ją do twórczości Kusturicy właśnie (choć tu film, a tu książka).
Nie będę oszukiwała – to nie była miłość od pierwszej linijki. Przez kilka, kilkanaście stron nawet myślałam, że tej książki nie skończę. Ale ona jest jak rakieta. Początek to tylko odliczanie – a potem wybucha! I można tylko z zapartym tchem przewracać strony do samego, samiutkiego końca.
Historia zaczyna się 6 listopada 1957 roku w dniu 55 urodzin Ilji, dziadka piętnastoletniego Pawla Botewa. Tego dnia nad wioską Baia Luna (która jest mityczną krainą podobną nieco w swej roli do Macondo Marqueza) w Karpatach, przelatuje rosyjski sputnik. Dziadek Ilja i jego najlepszy przyjaciel Cygan Dimitru nasłuchują sputnika z blaszanym lejkiem przy uchu. Chcą wiedzieć, jakie zamiary ma Rosja wobec nich i świata. W ich umysłach powstaje wielkie domyślanie i wielki plan – Rosjanie lecą w kosmos, by zobaczyć, czy Bóg istnieje. Po przemyśleniu sprawy dochodzą jednak do wniosku, że Boga, nawet jeśli istnieje, zobaczyć nie można i że tak naprawdę chodzi o Maryję, która jak wiadomo, do nieba została zabrana wraz z duszą i ciałem. Postanawiają Maryję ratować za wszelką cenę. Zamiary dwóch starych przyjaciół odkrywa Pawel, bezwstydnie podsłuchujący i od tej chwili zaczyna się wielka gonitwa myśli, wielki cyrk i wielka miłość. Jest sprzedawanie mleka Najświętszej Panienki w maciupkich buteleczkach, jest samobójstwo, są zwłoki, jest kolektywizacja, jest zawiedziona przyjaźń, są zdjęcia i pochody na cześć komunistycznych oficjeli, jest kupno lunety i chowanie niechrzczonych w poświęconej ziemi. A przy tym wszystkim jest dwóch mężczyzn, którzy starają się ochronić Maryję na księżycu i jeden młody chłopak, który chce dowiedzieć się, co się stało z jego nauczycielką.
Pawel Botev przypomina mi trochę Daniela z „Cienia wiatru” – jest tak samo sprytny i tak samo niepewny jednocześnie, wyczuwam w nim ten sam balans między dzieciństwem a dorosłością, to samo wychylanie się w dojrzałość i wracanie w chłopca, jak na huśtawce, kołyszącej się w przód i w tył; jest w nim ta sama ciekawość świata, ta sama iskierka, która każe podsłuchiwać dorosłych i w najdziwniejszych chwilach podejmować swoje pierwsze, całkiem własne decyzje; jest w nim w końcu taka sama pierwsza miłość, zachłanna, dozgonna, ta sama obietnica i zaślepienie, to samo czekanie i walka.
To postać pierwszoplanowa, ale nie najważniejsza. W Baia Lunie jest bowiem od metra dziwnych, fascynujących osobowości, każda z ogonem wspomnień i każda z bagażem doświadczeń – dzielą się tylko te gorsze i te całkiem miłe.
Jest nauczycielka Barbu, która pojawiła się w Transmontanii nie wiadomo skąd i znika równie nagle. Jest stary, niemal dziewięćdziesięcioletni ksiądz, wyrocznia małych miasteczek, skała i opoka. Jest szereg ubeków i szereg tych, którzy bronią swego kawałka ziemi przed upaństwowieniem. Jest grupa Cyganów, która w Baia Lunie znalazła swoje małe państewko. No i wspaniałe, soczyste postaci Ilji i Dimitru, szalone, piękne, mądre, zabawne, zdziczałe i nieokiełznane. Ale i niepokonane. Mimo całego zła i całego cierpienia, jakie ta książka za sobą niesie, oni są ostoją i legendą, a także nowym symbolem przyjaźni – wprost do jakiegoś szkolnego wypracowania.
Losy Baia Luny to losy każdego państwa, które walczyło z komunizmem, mikrokosmos zdrad i walk, więzień i niesłusznych wyroków, jednego telewizora i zakłóconego odbioru radiowego.
Ta książka jest dla mnie kawałkiem historii – niby zmyślonej, a jednak prawdziwej. Jest kryminałem, jest historią obyczajową, jest romansem, a gdzieś tam w tle jest reportażem, choć cała składa się z fikcji.
Moje zdumienie nie zna granic – ta powieść to debiut Baudericka, ale jest książką niezwykle dojrzałą – językowo, fabularnie, stylistycznie. Z niepokojem i drżeniem zastanawiam się, co będzie dalej, jak mocno Bauderick mną jeszcze wstrząśnie, jeśli wyda kolejną?
Moja ocena: 5,5/6
[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]
Zaskoczyło mnie to, że tak wysoko oceniłaś tę książkę, bo spodziewałam się po tytule, że nie będzie aż tak dobrze. A tu proszę :).
OdpowiedzUsuńNo właśnie nadałam specjalnie dość przewrotny tytuł :-) Książka rewelacyjna, wielowątkowa, mocna, dobrze napisana.
OdpowiedzUsuńNa mnie też ta książka zrobiła niesamowite wrażenie! :)
OdpowiedzUsuń