poniedziałek, 26 lipca 2010

„MYŚLĄCA KOBIETA JEST JAK PODZIEMNA RZEKA…”


REBECCA MILLER
„SIEDEM KOBIET”
(TŁ. JĘDRZEJ POLAK)
MUZA SA, WARSZAWA 2010 

„…nigdy nie wiadomo, skąd tryśnie, żeby cię zalać i utopić.” [s.95]
Ten cytat wybrałam na tytuł trochę na przekór. Bo właściwie jest zaprzeczeniem całej twórczości Rebecci Miller, jaką poznałam do tej pory. I bardzo mocno widać to w jej zbiorze opowiadań – tak jak w tytule – mówiącym o siedmiu różnych kobietach. A właściwie o jednej kobiecie w siedmiu różnych rolach, w siedmiu różnych wcieleniach, fryzurach, sukienkach, o siedmiu różnych imionach i wykrojach ust. A właściwie, jeśli im się przyjrzeć wszystkie mówią to samo, wszystkie są tym samym, wszystkie mają podobne myśli i podobnie się poruszają – chodząc i płynąc przez życie.
To książka o kobietach nieszczęśliwych, o kobietach, które uciszają własne ja, chowają same siebie do małego pudełeczka, zamykają je na malutki kluczyk, który połykają. Czasem zdarza się, że kluczyk po wielu latach wylatuje z ich ust, ale częściej trawi się i po prostu znika.
To książka o tym, jak kobieta poddaje się, podkłada pod mężczyznę – we wszystkich znaczeniach tego słowa – czyni siebie jego podnóżkiem. 
„Nigdy nie napisze dobrego wiersza. Zamiast tego wyszła za mąż za wielkiego poetę. Była zagniataczką ciasta na chleb, piastunką gotowanych łososi. Wpadła przez zastawione przez samą siebie sidła. Nigdy nie będzie dobra, bo nie ma na to czasu.” [s.88]
Mężczyźni w tych opowieściach są niedostępnymi, ludzkimi/nieludzkimi posągami. Są panami sytuacji, świata, domu, kobiet. 
„Julianne przyglądała się lśniącym ciemnym włosom córki biegnącej do ojca. Wiedziała, ze Daisy jej potrzebuje, ale sama nie była pewna, czy ją kocha. Córeczka przybiegała do niej z bolącym uchem, brzuchem, nierozczesanymi włosami i nocnymi koszmarami, ale gdy wszystko szło dobrze, wolała zwracać się do Joego – wielkiego ukochanego tatusia. Uwielbiała go.” [s.85] Ich rola sprowadza się do tego, że albo biją, albo są na piedestale, ściągani czasami, gdy kobietom potrzeby jest seks.
Dla mnie w tych historiach brak normalnych stosunków międzyludzkich. Wszystkie są jakieś wynaturzone, dziwne, „kreaturalne”…
Kobiety zaś mają obsesję seksu, obsesję ciała, obsesję bycia podziwianą, ale tylko po to, by dojść w życiu do tego punktu, gdzie ktoś je łowi, oswaja, usidla, wtłacza w kuchenny fartuszek i wtedy mogą stać się mechanicznymi żonami, poddanymi, służalczo machającymi niewidzialnymi ogonami na powitanie swego właściciela. Wabić ciałem, by przywabić tego najwłaściwszego. I wstydzą się tego, kim były w przeszłości. Tylko ich sny, dzikie i skrywane, przeganiane po przebudzeniu, są wyrazem tego, czego się boją, czego pragną, czego chcą, czego sobie nie uświadamiają. 
Dużo motywów łączy ten zbiorek z „Prywatnym życiem Pipy Lee”: burzliwa młodość, złe wybory, pokutowanie wbrew sobie, ujarzmiona młodość, starszy mężczyzna jako ostoja, nawet imię Herb i nazwisko Shapiro bohaterów opowiadań, to te, które były w „Pippie”
Z tym, ze w opowiadaniach to wyrwane sceny z życia, takie migawki, pourywane, bez początku i końca. Przez to czułam się trochę jak podglądacz, który wchodzi z butami w czyjeś życie, ale tylko na chwilę, na sekundę, nie znając tak naprawdę całego obrazu sytuacji. To liźnięcia, maźnięcia… Chwile zabawy, lub przerażenia. Ale właściwie nic nie wnoszące. Miller pokazuje nam jakieś sceny, ale tak naprawdę nic w tych kobietach się nie zmienia, nic nie wpływa na ich sytuację. Czasami (w większości) te kobiety miały dla mnie niejasne motywacje, nie potrafiłam za nimi nadążyć iż rozumieć ich, a już na pewno nie wcielić się nie, wniknąć. Nie miałam szansy ich poznać, zbadać.
Tytuł/cytat jest przewrotny, ponieważ w tym zbiorku to mężczyźni, w ten czy inny sposób, niszczą i zmieniają kobiety.

Moja ocena: 4/6

„PRYWATNE ŻYCIE PIPPY LEE”
USA, 2009
SC. Rebecca Miler
REŻ. Rebecca Miller 
ZDJ. Declan Quinn
WYST. Robin Wright Penn/Blake Lively/Madeleine McNulty (Pippa), Kenau Reeves (Chris), Alan Arkin (Herb), Maria Bello (Suky)

A traf chciał, że całkiem niedawno oglądałam ekranizację „Prywatnego życia Pippyy Lee”, więc powieść też powróciła do mnie w najmniejszych szczegółach. Bo właściwie obraz jest bardzo, bardzo wierny książce. To co mi się podobało w tym filmie to zdjęcia, główna bohaterka – tzn. Blake Lively, grająca nastoletnią Pippę i z pewnym zaskoczeniem stwierdziłam, że bohaterowie wypowiadają wszystkie kwestie, które skrzętnie sobie z książki wypisałam. To było dość niesamowite, bo w jakiś sposób najbardziej mnie poruszyły i okazało się, że były również najważniejsze dla twórczyni książki/filmu. Ale oczywiście film zrobił na mnie mniejsze wrażanie, niż słowo pisane. Ale w głównej mierze pewnie dlatego, że znam zakończenie, znałam każdą scenę – po kolei, jakbym jeszcze raz czytała książkę śledziłam losy Pipy – kobiety w średnim wieku, która oddała swoje życie starszemu mężczyźnie po to, by zapewnił jej bezpieczeństwo. Stałą się „piastunką łososi”, żeby on mógł być twórczy i kreatywny. A teraz powoli przypomina sobie swoje życie – głównie dzięki snom (lunatycznie oddaje się obżarstwu, czemuś, czego odmawia sobie za dnia i to otwiera jej oczy na przebieg całego jej życia).

Moja ocena: 4/6

Podsumowując – obydwa twory (film o Pippie i ksiązka o siedmiu kobietach) są dobre, ale nie zaparło mi tchu, podczas ich poznawania.


wtorek, 20 lipca 2010

JAK NIE KIJEM GO…


NATASHA SOLOMONS
„LISTA PANA ROSENBLUMA”
(TŁ. ALEKSANDRA GÓRSKA)
REBIS, POZNAŃ 2010 

Porobiło mi się trochę zaległości. Nie w czytaniu - w pisaniu. A to wszystko przez upały, które wygniły mnie nad morze, albo na balkon z miską przepysznego deseru . I jeszcze przez FETĘ, która jak zwykle wciągnęła mnie na 3 dni (czwartek musiałam ominąć bo byłam w pracy). I przez różne takie… Więc się namnożyło i teraz muszę to ogarnąć, poprzypominać sobie, bo boję się, że umknie, ze zapomnę, ze zginie, a niektóre rzeczy chciałabym pozostawić za wszelką cenę.
Zaczynam nadrabianie od paru słów na temat książki, która mnie zainteresowała na poziomie zapowiedzi. Kędzierzawa świnia była zagadką, którą chciałam rozwiązać i dlatego sięgnęłam po książkę.
To historia pana Rosenbluma i jego przeuroczej żony. Są niemieckimi Żydami i uciekają przed wojenną pożogą i przez Hitlerowymi planami do Wielkiej Brytanii. Pan Rosenblum stawia sobie za cel jedno – stać się angielskim dżentelmenem, sprawić, by wszelkie różnice między nim a typowym Brytyjczykiem zatarły się,. Zaczyna tworzyć listę, która ma w tym pomóc. Na liście są różne rzeczy – Anglik nigdy się nie spóźnia, Anglik musi zawsze mówić po angielsku, Angielka powinna mieć włosy zabarwione fioletową płukanką… Rosenblum po kolei odhacza punkty na swojej liście. Staje się to jego obsesją i jego fetyszem. Jednego punktu jednak nie może odznaczyć – gry w golfa. Powojenna Brytania nie chce bowiem uznać go za prawdziwego Anglika i nie przyjmuje go do żadnego angielskiego klubu golfowego. A przecież nie można być prawdziwym Anglikiem bez partyjki na zielonym polu… Jack ma szczwany plan godny angielskiego dżentelmena – porzuca Londyn, sprzedaje mieszkanie i nie konsultując się z żoną kupuje kawałek ziemi na wsi – tam postanawia sam, własnymi rękami, zbudować pole golfowe. Najwspanialsze pole golfowe w Wielkiej Brytanii…
To książka o przystosowaniu. Ale o mądrym przystosowaniu. O takim, które pozwala zachować swoje korzenie, swoją historię, swoje własne opowieści. 
Z tym, że na mnie ta książka nie wywarła dobrego wrażenia. Nie mogłam w nią wejść. Nie mogłam się zanurzyć. Ani ona poważna, ani komediowa. Niby wszystko naraz i właściwie wielkie nic z tego wychodzi. Czytałam długo i mozolnie, pragnąc odłożyć tę książkę chyba ze trzy razy po drodze. 
Denerwował mnie pan Rosenblum – dlatego, że był samolubny. Dążył do celu po trupach – tratując swoją żonę, jej marzenia, jej plany, jej wiarę i jej dziedzictwo. I właściwie w imię czego? 
Czasem jawił mi się jako doświadczony historią Żyd, który musi uciec przed strachem. Czasem jako jowialny straszy pan, któremu nie sposób nie kibicować. Ale najczęściej jako odrażający głupiec, który w imię swoich pragnień niszczy cudze. Nie jest to jednak złożoność psychologiczna postaci, ale brak konsekwencji w budowaniu jego charakteru. Mam wrażenie, że autorka sama nie wiedziała, co chce powiedzieć o panu Rosenblumie.
Poza tym trochę banału, trochę słodkości do bólu zębów. 
I dwa pozytywy na koniec – bez wątpienia jest to książka z oryginalnym pomysłem. Tylko trochę słabo wykonanym.
A po drugie Sadie, żona Jacka, jest z kolei bardzo dobrze narysowaną postacią, mądrą, bardzo pozytywną bohaterką, silną swoją historią i swoimi przekonaniami. Piękną starszą panią, która godzi się na swój los, bo nie ma innego wyjścia. I jedna wspaniała scena z tej książki – gdy Sadie piecze swój Baumtorte - tort pamiętania, żeby nie zapomnieć kim jest, skąd jest, jaka jest.

Moja ocena: 3,5/6

czwartek, 8 lipca 2010

UPAŁ SERCA


MARIE HERMANSON
„PLAŻA MUSZLI”
(TŁ. BRATUMIŁA PAWŁOWSKA)
SŁOWO/OBRAZ TERYTORIA, GDAŃSK, 2008

Idę po plaży. Parno. Słońce grzeje mi prosto w kark. Mam ociężałe ręce, nogi i głowę. Dryfuję w tej ciężkości. Płynę w gęstym powietrzu. Zanurzam stopy w rozgrzanym morzu, a zaraz potem zakopuję je w parzącym piasku. Idę. Ziarenka przyjemnie przesypują się między palcami stóp. Zmęczonymi od słońca oczami widzę małą, bosą dziewczynkę. Ciemnoskórą. W kombinezonie. Z długimi, ciemnymi włosami. Biegnie. I zaraz potem znika.
Czy naprawdę ją widziałam?
Czy to plaża pokazała mi jedną ze swoich głęboko skrywanych tajemnic?

Jestem wprost oczarowana, zaczarowana, słonecznie senna i pełna zapachów, słów, obrazów… Niesamowita książka.  
Traf chciał, że czytałam ją na plaży. Słyszałam szum fal. Słońce. Gorące, prażące. A w tej opowieści wszystko dzieje się latem, słońcem, żarem. Wszystko jest jakby trochę nierealne. Znika, gdy pierwsze liście spadają z drzew i nie wiadomo, czy działo się naprawdę, czy było tylko snem.
Dwie płaszczyzny czasowe, które scala jedna bohaterka – Ulrika. Wciąż zawieszona w tamtych letnich dniach i nocach, gdy była nastolatką, gdy na Plaży Muszli poznała swoją piękną, dziką przyjaciółkę Anne-Marie. Oddała jej swoje myśli, całą siebie, sny i każde jedno uczucie, każde bicie serca. To na poły zakochanie, to jak szaleństwo miłości, pierwszej, dziewczęcej, trochę dziecinnej jeszcze, ale trochę szukającej. Nie, nie były kochankami te dwie leśne nimfy – po prostu Ulrika zapatrzyła się w Anne-Marie, w jej jabłkowo-miodną rodzinę i trochę chciała się z nią przyjaźnić, być jedyną w jej życiu, a trochę chciała być nią, wtopić się w jej piękne, smukłe ciało i zamieszkać w niej, nią się stać i jej rodziców mieć, jako swoich. Zmieniała skórę na parę letnich miesięcy, zadomawiała się w cieniu Anne-Marie, by zebrać siły na resztę roku.
Jako dorosła kobieta wraca na Plażę Muszli ze swoimi synami, by pokazać im tęczowe ryby, które zarybiają morze w dużych ilościach, lśniący piasek, przesypujący się między palcami, jak perły, jaskinie, leżące tuż nad wodą. Przypomina sobie wszystko, co przeżywała na tej plaży – opowiada samej sobie i nam historie przyjaźni, pierwszego pocałunku i zaginionej Mai.  
Maja była przyrodnią siostrą Anne-Marie i jej rodzeństwa. Rodzina Gattmanów znalazła Maję w sierocińcu w Indiach i adoptowała. I Maja, w to lato, gdy Ulrika miała 15 lat, zaginęła. Nie było jej przez sześć tygodni. A potem nagle wróciła…
W swoim dorosłym życiu Ulrika jest naukowcem – bada mity o porwaniach przez trolle. Gdzieś w jej wnętrzu jest przekonanie, że mała Maja kiedyś widziała trolla…

Piękna książka, napisana cudnym językiem. Wielowymiarowa. Chociaż wszystkie wątki w pewnym momencie splatają się we włosach Ulriki jak warkocz, tuż przy jej głowie, gdzie rodzą się wszystkie myśli, gdzie dociekania, domysły, wspomnienia.
Postaci psychologicznie prawdopodobne. Jak żywe – ze swoimi obsesjami, marzeniami, nieralnościami, brakiem poczucia własnej wartości.
A tajemnicza, zdziczała postać Kristiny, która pojawia się w osobnych rozdziałach, mogłaby być tworem Olgi Tokarczuk – na pewno dogadałaby się z dojrzałą, tajemniczą wiedźmą (od wiedzieć!) Martą z „Domu dziennego, domu nocnego”.
Polecam.
Piękna. 

Moja ocena: 6/6

czwartek, 1 lipca 2010

NUDA


„LIMITS OF CONTROL”
Hiszpania, Japonia, USA, 2009
SC. Jim Jarmusch
REŻ. Jim Jarmusch
ZDJ. Christopher Doyle
WYST. Isaach De Bankolé, Isaach De Bankolé, Tilda Swinton, Paz de la Huerta….

Powiem od razu – to nudny film. Nic się w nim nie dzieje, chociaż jest o płatnym mordercy i chociaż jest morderstwo i chociaż jest zagadka i chociaż zmieniają się krajobrazy.
To wszystko prawda. Ale prawdą jest też to, że to film podobny do poprzednich „Jarmuschów” – o zwykłości, o codzienności, o rutynie – płatny morderca codziennie ćwiczy tai chi i za każdym razem ćwiczymy wraz z nim. Ma nawyk składania w okresowy sposób marynarki i również za każdym razem składamy ją razem z nim. 
Fabułę można streścić w dwóch zdaniach. Mężczyzna, który pod koniec filmu okazuje się być płatnym mordercą, dostaje zlecenie. Podąża ściśle wyznaczoną przez zleceniodawcę trasą, aby wykonać swoją robotę. i już.
Ale dla mnie to piękny film. Sztuka obrazu. Mistycyzm przelatujących gołębi. Intelektualne rozmowy. Galeria postaci. Śledzenie kolejnych pudełek zapałek (kto widział, ten wie, o czym mowa). Delikatność. Melodyjność obrazu. Rytm. Piękne kadry. Genialny główny bohater – wielki Murzyn, pełen spokoju, który kojarzył mi się ze skałą i z filozofią wschodu. Miejsca pokazane w tym filmie są jak perły, schowane w szkatułce miast. Wieże. Graffiti na ścianach. Kawiarnie. 
I zmieniające się filiżanki espresso – zawsze dwie w oddzielnych kubkach i za każdym razem w innego rodzaju naczyniu – to znaczy, że wszyscy znają espresso, ale każdy przyrządza je inaczej – różnorodność doświadczeń, doznań, kultur, ludzi.
Polecam ponudzić się z Jarmuschem. Ja na każdy kolejny film czekam z niecierpliwością niegodną jego obrazów. 

Moja ocena: 5,5/6