REBECCA MILLER
„SIEDEM KOBIET”
(TŁ. JĘDRZEJ POLAK)
MUZA SA, WARSZAWA 2010
„…nigdy nie wiadomo, skąd tryśnie, żeby cię zalać i utopić.” [s.95]
Ten cytat wybrałam na tytuł trochę na przekór. Bo właściwie jest zaprzeczeniem całej twórczości Rebecci Miller, jaką poznałam do tej pory. I bardzo mocno widać to w jej zbiorze opowiadań – tak jak w tytule – mówiącym o siedmiu różnych kobietach. A właściwie o jednej kobiecie w siedmiu różnych rolach, w siedmiu różnych wcieleniach, fryzurach, sukienkach, o siedmiu różnych imionach i wykrojach ust. A właściwie, jeśli im się przyjrzeć wszystkie mówią to samo, wszystkie są tym samym, wszystkie mają podobne myśli i podobnie się poruszają – chodząc i płynąc przez życie.
To książka o kobietach nieszczęśliwych, o kobietach, które uciszają własne ja, chowają same siebie do małego pudełeczka, zamykają je na malutki kluczyk, który połykają. Czasem zdarza się, że kluczyk po wielu latach wylatuje z ich ust, ale częściej trawi się i po prostu znika.
To książka o tym, jak kobieta poddaje się, podkłada pod mężczyznę – we wszystkich znaczeniach tego słowa – czyni siebie jego podnóżkiem.
„Nigdy nie napisze dobrego wiersza. Zamiast tego wyszła za mąż za wielkiego poetę. Była zagniataczką ciasta na chleb, piastunką gotowanych łososi. Wpadła przez zastawione przez samą siebie sidła. Nigdy nie będzie dobra, bo nie ma na to czasu.” [s.88]
Mężczyźni w tych opowieściach są niedostępnymi, ludzkimi/nieludzkimi posągami. Są panami sytuacji, świata, domu, kobiet.
„Julianne przyglądała się lśniącym ciemnym włosom córki biegnącej do ojca. Wiedziała, ze Daisy jej potrzebuje, ale sama nie była pewna, czy ją kocha. Córeczka przybiegała do niej z bolącym uchem, brzuchem, nierozczesanymi włosami i nocnymi koszmarami, ale gdy wszystko szło dobrze, wolała zwracać się do Joego – wielkiego ukochanego tatusia. Uwielbiała go.” [s.85] Ich rola sprowadza się do tego, że albo biją, albo są na piedestale, ściągani czasami, gdy kobietom potrzeby jest seks.
Dla mnie w tych historiach brak normalnych stosunków międzyludzkich. Wszystkie są jakieś wynaturzone, dziwne, „kreaturalne”…
Kobiety zaś mają obsesję seksu, obsesję ciała, obsesję bycia podziwianą, ale tylko po to, by dojść w życiu do tego punktu, gdzie ktoś je łowi, oswaja, usidla, wtłacza w kuchenny fartuszek i wtedy mogą stać się mechanicznymi żonami, poddanymi, służalczo machającymi niewidzialnymi ogonami na powitanie swego właściciela. Wabić ciałem, by przywabić tego najwłaściwszego. I wstydzą się tego, kim były w przeszłości. Tylko ich sny, dzikie i skrywane, przeganiane po przebudzeniu, są wyrazem tego, czego się boją, czego pragną, czego chcą, czego sobie nie uświadamiają.
Dużo motywów łączy ten zbiorek z „Prywatnym życiem Pipy Lee”: burzliwa młodość, złe wybory, pokutowanie wbrew sobie, ujarzmiona młodość, starszy mężczyzna jako ostoja, nawet imię Herb i nazwisko Shapiro bohaterów opowiadań, to te, które były w „Pippie”
Z tym, ze w opowiadaniach to wyrwane sceny z życia, takie migawki, pourywane, bez początku i końca. Przez to czułam się trochę jak podglądacz, który wchodzi z butami w czyjeś życie, ale tylko na chwilę, na sekundę, nie znając tak naprawdę całego obrazu sytuacji. To liźnięcia, maźnięcia… Chwile zabawy, lub przerażenia. Ale właściwie nic nie wnoszące. Miller pokazuje nam jakieś sceny, ale tak naprawdę nic w tych kobietach się nie zmienia, nic nie wpływa na ich sytuację. Czasami (w większości) te kobiety miały dla mnie niejasne motywacje, nie potrafiłam za nimi nadążyć iż rozumieć ich, a już na pewno nie wcielić się nie, wniknąć. Nie miałam szansy ich poznać, zbadać.
Tytuł/cytat jest przewrotny, ponieważ w tym zbiorku to mężczyźni, w ten czy inny sposób, niszczą i zmieniają kobiety.
Moja ocena: 4/6
„PRYWATNE ŻYCIE PIPPY LEE”
USA, 2009
SC. Rebecca Miler
REŻ. Rebecca Miller
ZDJ. Declan Quinn
WYST. Robin Wright Penn/Blake Lively/Madeleine McNulty (Pippa), Kenau Reeves (Chris), Alan Arkin (Herb), Maria Bello (Suky)
A traf chciał, że całkiem niedawno oglądałam ekranizację „Prywatnego życia Pippyy Lee”, więc powieść też powróciła do mnie w najmniejszych szczegółach. Bo właściwie obraz jest bardzo, bardzo wierny książce. To co mi się podobało w tym filmie to zdjęcia, główna bohaterka – tzn. Blake Lively, grająca nastoletnią Pippę i z pewnym zaskoczeniem stwierdziłam, że bohaterowie wypowiadają wszystkie kwestie, które skrzętnie sobie z książki wypisałam. To było dość niesamowite, bo w jakiś sposób najbardziej mnie poruszyły i okazało się, że były również najważniejsze dla twórczyni książki/filmu. Ale oczywiście film zrobił na mnie mniejsze wrażanie, niż słowo pisane. Ale w głównej mierze pewnie dlatego, że znam zakończenie, znałam każdą scenę – po kolei, jakbym jeszcze raz czytała książkę śledziłam losy Pipy – kobiety w średnim wieku, która oddała swoje życie starszemu mężczyźnie po to, by zapewnił jej bezpieczeństwo. Stałą się „piastunką łososi”, żeby on mógł być twórczy i kreatywny. A teraz powoli przypomina sobie swoje życie – głównie dzięki snom (lunatycznie oddaje się obżarstwu, czemuś, czego odmawia sobie za dnia i to otwiera jej oczy na przebieg całego jej życia).
Moja ocena: 4/6
Podsumowując – obydwa twory (film o Pippie i ksiązka o siedmiu kobietach) są dobre, ale nie zaparło mi tchu, podczas ich poznawania.