poniedziałek, 28 kwietnia 2014

OD KOSMOSU PO GŁOWIE

GAVIN EXTENCE
„WSZECHŚWIAT KONTRA ALEX WOODS”
(TŁ. ŁUKASZ MAŁECKI)
WYDAWNICTWO LITERACKIE, KRAKÓW 2014

Jak wielka jest szansa, że człowiek, w którego kosmos rzucił swoim odłamkiem przeżyje? Jak wielka jest w ogóle szansa takiego kontaktu? Czy wszechświat się bawił, czy był o coś zły, gdy trafił w Alexa meteorem? Czy to miała być przestroga dla ludzkości, czy zwykłe, niewinne igraszki, które skończyły się kilkudniowym pobytem w szpitalu i skutkami ubocznymi? Czy wszechświat był samotny i postanowił umilić sobie czas?
Meteoryt wpadł przez dach i pozbawił Alexa przytomności. A w zamian dał napady epilepsji – początkowo tak silne, że chłopak nie może wychodzić z domu w obawie przed komplikacjami. Zamyka się w czterech ścianach, wzniesionych nad sklepem swojej mamy. A pewnie dobiega tam dziwna muzyka oraz zapach świeci i kadzideł – bo mama Alexa też nie jest taka zwykła, jest tarocistką, przepowiada przyszłość i sprzedaje oprócz talii do tarota podręczniki do magii Wicca, ziołowe specyfiki i trochę swojego czasu.
Alex zamyka się podwójnie, bo także w świecie wyobraźni – czyta. Pochłania ogromne ilości lektur, ale oprócz „Alicji w krainie czarów”, zgłębia też systemy działania ludzkiego mózgu. Bo chce być w przyszłości neurochirurgiem. Albo astronomem, więc wkuwa na pamięć całe niebo gwiazd. Jest piekielnie inteligentny i równie piekielnie wyspecjalizowany – recytuje z pamięci budowę mózgu, w pamięci trzyma całe galaktyki. Wie dużo, ale sortuje swój świat i jeśli coś nie jest mu potrzebne, po prostu to wyrzuca. Więc gdy wraca do szkoły, trafia o klasę niżej – ułamki nie są wystarczająco blisko kosmosu, by się nimi przejmować.
Alex może czuć się wybrany, bo do tej pory tylko jedna osoba przeżyła trafienie meteorytem. Wybrany także dlatego, że począwszy od tej chwili zmienia się jego los – pewnie bez owego kosmicznego odłamka nie poznałby pana Petersona, nie przeczytałby ani jednej książki Kurta Vonneguta, nie założyłby klubu czytelniczego i nie wylądował na granicy państwa z kilogramem marihuany w schowku, atakiem epilepsji w głowie i urną z prochami na siedzeniu pasażera.
A w takiej właśnie sytuacji Alexa poznajemy.
Opowiada nam swój świat, opowiada krok po kroku, odłamek po odłamku, co mu się zdarzyło, jak daleko wyszedł na przeciw światu i że można stanąć na drodze kosmosowi i wyjść z tego cało.
To mądra książka i przepełniona nadzieją, choć nostalgiczna. To książka o tym, że każdy z nas jest na swój sposób dziwny, że pojęcie dziwności jest względne i że najważniejsze, żeby z drugiego człowieka wyciągnąć taką dziwność, która nas wzbogaci. Że czasem stłuczona szyba, może stłuc szklane mury między ludźmi. Że wystarczy książka, żeby z kimś się zaprzyjaźnić.
Polubiłam Alexa, bo to inteligentny chłopak, który postanowił czerpać ze świata. Polubiłam go, bo meteoryt w jego czaszce pozwolił mu patrzeć na świat inaczej – otwierać się na nowe, badać i spełniać najdziwniejsze prośby swojego przyjaciela – pana Petersona. Bo najbardziej to dla mnie książka o przyjaźni, o przyjaźni, która przecież nie powinna się wydarzyć, bo zrzędliwy starszy pan, który w zębach prawie zawsze trzyma skręta z marihuany i ma psa, który nosi imię na cześć Vonneguta, nie przyjaźni się zazwyczaj z młodym epileptykiem, który w tornistrze nosi atlas gwiazd i atlas anatomii. To książka o niemożliwym – o tym, że odłamek kosmosu może trafić cię w głowę, a ty nie tylko nie umrzesz, ale będziesz naprawdę żył.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego]

środa, 16 kwietnia 2014

GIMNASTYKA

SIRI HUSTVEDT
„LATO BEZ MĘŻCZYZN”
(TŁ. JOANNA HRYNIEWSKA)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2014

Przerwa.
To słowo niesie za sobą jakiś brak. Ale dla Mii ma ciężar kamienia. I jak kamieniem zostaje nim uderzona. A pewnie ta przerwa jest lżejsza niż ona – bo młodsza. Mąż Mii po trzydziestu latach małżeństwa, nagle zapragnął czegoś zupełnie banalnego – romansu z koleżanką z biura. Młodszą, może piękniejszą, pewniejszą siebie, bardziej się starającą. Zostawia Mię z tym dziwnym słowem „przerwa”, które pozwala mieć jakąś nadzieję. Ale Mia nie rozpatruje niuansów językowych – po prostu się załamuje. I to nie jest eufemizm – zatraca się w jakimś psychotycznym transie, wydaje jej się, że wszyscy chcą ją skrzywdzić, nie panuje nad emocjami, pogrążą się. Trafia więc na jakiś czas do szpitala psychiatrycznego.
A gdy wychodzi, musi unieść lato bez swojego męża.
Wyjeżdża do rodzinnego miasteczka. I nie – wcale nie poznaje tam, jak można by przypuszczać, kolejnego mężczyzny, który leczy rany i sprawia, że świat jest znowu piękny. To naprawdę lato bez mężczyzn. Bo to książka o kobietach. Mia sama musi sobie dać radę z tym upałem, z tym, że zawsze zasypiała przy jednym człowieku – od trzydziestu lat, ze smarkami, które wiszą u nosa, gdy się płacze – a płacze dużo, ze wspomnieniami, które pojawiają się znikąd, takimi absurdalnymi uderzeniami, jak w policzek – wspomnieniem jego zapachu, albo jakiegoś szczegółu garderoby.
Bierze się w garść choć trochę – odwiedza często matkę, tak samo często jak jej przyjaciółki – pięć pań, które w duchu i w zaciszu nazywa Łabędzicami. Słucha ich opowieści – wszystkie są wdowami i już cały szmat czasu są samotne, bezmężczyznowe. Mia podgląda, bo może to jest odpowiedź na pytanie jak teraz żyć bez swojego męża?
Poza tym, jako nagradzana poetka (co prawda dostała tylko jedną, mało znaczącą nagrodę, ale reklama dźwignią handlu), będzie prowadzić warsztaty poezji dla siedmiu rozentuzjazmowanych, pełnych życia nastolatek. Tu też staje w roli obserwatorki, ale nie chce się uczyć, tu wolałaby przybrać rolę mentorki i nauczycielki i chętnie przelałaby na te dziewczyny swoją wiedzę - i nie mówimy tu o pisaniu wierszy. Mia czuje, że między nimi krąży coś niedobrego, coś, co może zniszczyć czyjeś życie i sięga pamięcią do własnego, niezbyt szczęśliwego, dzieciństwa, żeby poszukać dla nich jakiejś lekcji, rozwiązania, nauki.
Mia jest środkowa. Bo stoi pomiędzy młodością, która jest budzeniem się do życia, a tym czasem, gdy „śmierć przestaje być abstrakcyjna” [s.19]. Ogląda się raz w jedną, raz w drugą stronę, chcąc wyciągnąć dla siebie jak najwięcej, zapomnienie i akceptację własnej sytuacji. Choć nie wychodzi jej to najlepiej, bo imię męża odmienia przez wszystkie przypadki, łamiąc obietnicę o jego niewymawianiu...
To absolutnie nie jest łatwa książka. Przy całej banalności historii miłosnej, czytanie jej to mocno intelektualne ćwiczenie. Hustvedt zmusza nas do mentalnych pompek i biegów przełajowych. Bo analizuje swoją sytuację z wielką precyzją, rzucając kawałkami wierszy, portretami psychologicznymi, odwołaniami do filozofii, a czasem mięsem. Jakby miała z tego powstać jakaś mieszanka, która sprawi, że napięcie, które czuć w tej książce, w końcu wybuchnie i będzie można odetchnąć. Złapać oddech.
Ale gdy balonik zostaje przekłuty, to tam na mecie pozostaje dziwna pustka – jak to, już? Z takim zapałem i zapatrzeniem człowiek wspina się na górę fabuły, że gdy nadchodzi koniec, to jest jak sekundowy z niej zjazd. I refleksja, że nasz umysł będzie silniejszy, bo dobra gimnastyka nie pozwala zastygnąć.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Świat Książki]

wtorek, 8 kwietnia 2014

PO DRUGIEJ STRONIE RODZĄCEJ

JEANNETTE KALYTA
„POŁOŻNA. 3550 CUDÓW NARODZIN”
BIBLIOTEKA AKUSTYCZNA, WARSZAWA 2014
CZYTA JEANNETTE KALYTA

Dawno nie czytałam/słuchałam książki, która wywołałby we mnie tak wielką emocjonalną burzę. Taki deszcz, po którym jeszcze długo miałam mokre oczy i opuszki palców. Dawno nie miałam styczności z książką, którą odebrałam tak osobiście, tak empirycznie. Jeannette Kalyta, położna z 25-letnim stażem, postanowiła napisać autobiografię. Ale jest to autobiografia szczególna, bo widziana przez pryzmat porodu. To jej własne przyjście na świat, porody jej dzieci, porody jej podopiecznych, ale także poród jako taki – jako proces fizjologiczny i mentalny. To autobiografia szczególna, bo poprzez historię jednej kobiety, opowiada o kobiecości w ogóle, o tym, jaką misję ma zapisaną w ciele każda z nas. I o tym, że aby dobrze urodzić nie wystarczą same dobre chęci – trzeba jeszcze stworzyć ku temu odpowiednie, godziwe warunki. Kalyta opowiada o polskim położnictwie, o jego zmianach, o tym, jak dokonywał się przewrót w lekarskich głowach, jak dokonywało się uświadamianie ciężarnych, które powoli i mozolnie podejmowały walkę o to, by poród mógł być pięknym przeżyciem i o to, by w tym procesie nie zagubić siebie i własnej kobiecości. To ważny głos w toczącej się wciąż i wciąż dyskusji o podmiotowości kobiety, o jej prawach.
Ta książka jest też cenna dlatego, że możemy stanąć po drugiej stronie. Wejść między kobiece uda i stamtąd obserwować narodziny. Nie mówię tu o fizjologii, choć Kalyta z wielką dozą naturalności i tej nie ukrywa. Mówię tu o uczuciach. Położna jest stróżem, który z zachowań kobiety wyczytuje, czy wszystko dzieje się prawidłowo. Musi więc być dobrym obserwatorem, wyczulonym na każdy sygnał jaki daje ciało i umysł kobiety. Musi za nimi podążać, a więc doskonale zdaje sobie z nich sprawę. I takimi uczuciami się z nami dzieli. Całym strachem, niepewnością, miłością, radością, zniecierpliwieniem, niewiarą we własne siły, złością i euforią, jakie mogą przemknąć przez poród. Ale mówi też o swoich własnych uczuciach – o tym, że ona też się czasem boi, choć nie ma prawa do strachu, że musi być silniejsza od rodzącej, bo zawsze musi być oparciem, że niektóre porody ona też przeżywa niemal na równi z matką, że emocjonalnie angażuje się w proces przyjścia dziecka na świat.
Uderzyło mnie stwierdzenie Kalyty, że to położna jako pierwsza dotyka dziecka. Nigdy o tym nie myślałam, nie zdawałam sobie sprawy, jak wielka odpowiedzialność spoczywa na barkach tej szczególnej kobiety. Wiedziałam, że musi być empatyczna, że musi być wrażliwa, że musi być kimś szczególnym, ale nie uświadamiałam sobie tej prostej prawdy, że to w jej ręce dziecko wychodzi z brzucha matki i to ona podaje je matce jak dar. Że dłonie muszą być ciepłe, bo przecież do tej pory dziecko było przyzwyczajone do 36,6. Że muszą być delikatne, bo do tej pory matka głaskała je tylko przez brzuch i dziecko nie zna dotyku, nie wie, czym jest ocieranie się skóry o skórę. To jedna z tych rzeczy w tej książce, które przejęły mnie jakimś niesamowitym dreszczem.
A takich momentów jest wiele. To historie dobre, w których porody biegną swoim rytmem i są pięknym, choć trudnym przeżyciem dla wszystkich. To historia mężczyzny, który witał swoją córkę w muszce, to historia rodziny, która rodziła w domu, razem z młodszym rodzeństwem nadchodzącego maleństwa, to historia dziecka, które przeżyło aborcję... To też historie złe, w których zza liter wygląda śmierć, albo porzucenie, albo jakaś zła energia.
Dzięki temu, że Kalyta ma tak ogromne doświadczenie, ponad 3500 porodów, przyjętych w różnych warunkach, czasem ekstremalnych, może opowiedzieć o tych chwilach dwutorowo – bo mówi z uczuciem, z szacunkiem, z wielością emocji, ale jednocześnie z mądrością i doświadczeniem profesjonalnej położnej.
Podoba mi się w jej postawie, że wciąż szuka, że nie zatrzymała się na tym, co uważa za dobre, właściwe, piękne, że jeśli dociera do niej najmniejszy sygnał, że może być jeszcze lepiej, to podąża tym tropem – czy to będzie nowy rodzaj znieczulenia, czy nowy rodzaj łóżka do porodu, czy medytacja, czy po prostu cicha muzyka. Chce, żeby jej rodzące były zadowolone ze swoich porodów, chce odsunąć traumy i sprawić, że będzie się pamiętać tylko moment, gdy w ramiona wzięło się swoje dziecko, że ból, nawet jeśli trwał wiele godzin, przekuje się na dobre wspomnienie, w siłę.
Kalyta docenia kobiety – i jako położna ma za zadanie udowadniać im to na każdym kroku – wtedy, gdy poród nie postępuje, wtedy, gdy toczy się tak, jak powinien, ale kobieta ma chwilę zwątpienia i tuż po, gdy trzeba pochwalić, powiedzieć, że kobieta zrobiła wszystko najlepiej.
To ciężka praca, ale gdy słuchałam tej autobiografii odniosłam wrażenie, że Jeannette nie mogłaby robić nic innego, że tylko taką drogą mogła pójść, bo jej spełnienie jest wtedy, gdy spocona, zmęczona, obolała kobieta, przyjmuje z jej dłoni największy skarb swojego życia.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Biblioteki Akustycznej]

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

DALEJ, MARTA, DALEJ!

MARTA KISIEL
„NOMEN OMEN”
WYDAWNICTWO UROBOROS, WARSZAWA 2014
WYDAWNICTWO NALEŻY DO GRUPY WYDAWNICZEJ FOKSAL

Salka ma dość. Tak niezwyczajnie i nie po prostu.
Bo ma dwadzieścia-parę lat i chce uciec z własnego domu, żyć sama, z dala od niego – to zrozumiałe, bo na każdego przychodzi takie pragnienie. Ale nie każdy musi uciekać przed matką, która koniecznie chce rozdziewiczyć swoją córkę i podarować jej rozkosze zmysłowe, nie każdy musi uciekać przed ojcem naukowcem i bratem, Niedasiem, który wdeptuje twoje ego w podłogę. I do tego jest darmozjadem, leniem, zakałą rodu, a mimo to wychwalany pod niebiosa, na rękach noszony o hołubiony przez całą rodzinę.
A Salka zatrzasnęła drzwi swojego rodzinnego domu, gdy usłyszała, jak matka zachwala telemarketerowi rozłożystość jej bioder, potencjał erotyczny i moc, która czyha w jej bujnym ciele. Ciało owszem, Salka ma bujne, nawet zbyt bujne tu i ówdzie, ale chciałaby jego bujność zachować dla siebie, a nie obdzielać nim pół miasta. Pakuje więc w walizkę parę rzeczy i po prostu się wyprowadza. Do Wrocławia. Na Lipową 5. I nie ma pojęcia czemu taksówkarz nie chce jej zawieźć pod same drzwi, tylko zostawia gdzieś parę przecznic dalej. Dopiero potem okazuje się, że mieszkanki uroczej, troszkę zagraconej willi, nie są zwyczajnymi staruszkami, lat około 80. Że widzą więcej, czują więcej i więcej mogą.
Są w tej książce tajemnicze szepty w słuchawce telefonu, radio, które nie odbiera fal radiowych, jakieś nitki, po których można dojść od kłębka, jest wojenny i po-wojenny Wrocław, jako miasto magiczne, jest Niedaś, co chce utopić Salkę w rzece, a może nawet kogoś zamordować, a tu i ówdzie, jak rodzynki powtykane w ciasto, tkwią poważne przemyślenia na temat kondycji ludzkiej, winy, kary i odkupienia. No i jest tyleż przystojny, co oczytany młody doktorant, który w końcu sprawia, że w Salce budzi się seksapil (o ile w tak nieporadnej i niewymiarowej osobie drzemie coś takiego).
A wszystko napisane językiem genialnym, bo inteligentnym, acz humorem przeładowanym, do granic wytrzymałości mięśni brzucha czytelnika. Śmiałam się do łez, do rozpuku, do czkawki, od ucha do ucha i z całego serca. I jeszcze na dodatek skręcałam się ze śmiechu i zrywałam boki. Nie znam we współczesnej polskiej literaturze drugiego autora, który tak umiejętnie bawi się młodą polszczyzną, który potrafi wycisnąć potoczny język jak cytrynkę i wyczarować coś wyrafinowanego z tej wytłoczki.
Marta Kisiel jest okrutna. Zaserwowała swoim czytelnikom cztery lata milczenia. Cztery lata posuchy. Cztery lata wyczekiwań. Ale te cztery lata to były chyba jakieś ćwiczenia samodoskonalące, jakiś obóz pracy może, bo powróciła z książką pełniejszą, dojrzalsza, spójną i fabularnie dopracowaną. O ile „Dożywocie” było świetnym, lekkim debiutem, nad którym można się było po-zaśmiewać w tramwaju, o tyle „Nomen omen” to już pełnoprawna powieść, ze wszystkimi chwytami, jakie można wykorzystać, by trzymać w napięciu, by rozdziawione szczęki brzękały o ziemię, by zakochać się na nowo i na stałe. I pozostaje tylko mieć nadzieję, że cztery to nie jakaś magiczna martowa liczba, że teraz nie da na siebie czekać tak długo (choć jeśli miałoby za cztery lata wyjść coś równie dobrego, to warto czekać), pozostaje tylko wspólnymi siłami całej powiększającej się rzeszy fanów, krzyczeć „Dalej, Marta, dalej! Pisz i nigdy nie przestawaj!”


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości Grupy Wydawniczej Foksal]

środa, 2 kwietnia 2014

OPARY DYMU

KARL TARO GREENFELD
„TRIBURBIA”
(TŁ. BARBARA GÓRECKA)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2014

Nie będę udawać – skusił mnie „Dym”*. Gdzieś przed moimi oczami mignęła informacja, że jeśli podziwia się „Dym” i „Brooklyn Boogie”**, to kolejnym krokiem powinno być przeczytanie „Triburbii”.
W „Dymu” oparach unurzana, sięgnęłam po literacki odpowiednik. I między rozczarowaniem a nie-rozczarowaniem huśtam się po tej lekturze. Bo spodziewałam się czegoś innego. Jakiejś pochwały życia w promieniach wstającego nad miastem słońca. Ale jeśli czytać tę powieść w oderwaniu od moich oczekiwań, to wygląda zupełnie inaczej.
To historia kilku mężczyzn, którzy co dzień spotykają się na wspólnym śniadaniu. Wszyscy mieszkają w modnej, nowoczesnej dzielnicy o wdzięcznej nazwie Triburbia. Ich dzieci chodzą do jednej szkoły, więc kontakty nawiązały się mimochodem, mimo wszystko, mimowolnie. Tkwiąc nad poranną kawą, czasem nawet nad porannym drinkiem, rozmyślają o świecie, o swoim w nim miejscu, a mówią o tym, że jakaś knajpka zamknęła podwoje, że bekon dziś zbyt przysmażony i zakładają się w bzdurnych zakładach o wyimaginowany męski honor.
A w każdym w środku dzieje się burza.
Bo inżynier dźwięku jest podobny do pedofila, który podobno grasuje po okolicy i boi się, że straci twarz w oczach sąsiadów, choć sumienie ma w miarę czyste, wysprzątane. A żona inżyniera dźwięku ma problem z uniesieniem przeszłości nad głową na tyle wysoko, by swobodnie spacerować po „dzisiaj” i wciąż pali trawkę dla zaprzeczenia prawom grawitacji.
Bo dramaturg właśnie wyprowadził się z domu i okazało się, że teraz częściej w nim bywa, że świetnie mu się wychowuje swoich pięciu synów i że jego żona jest piękna.
Bo fotograf mody jest utalentowany, ale przeszedł porażenie mózgowe i powłóczy nogą. I wciąż martwi się o swoją siostrę.
Bo rzeźbiarz ma kochankę niewiarygodnie podobną do swojej żony i chce wiedzieć, dlaczego wybrał akurat ją.
Bo kucharz ma co prawda kilka knajp, ale wciąż mu mało i nie wiadomo, czy nie goni za karierą dlatego, że w domu ma dwie córki, bliźniaczki, które identyczne z wyglądu, w środku się różnią – jakby jedna podkradła drugiej talenty i zdolność myślenia.
Bo marionetkarz sam wychowuje córkę, brak mu pieniędzy, ciągle rozpamiętuje młodość i swoją karierę, która skończyła się nim, tak naprawdę się zaczęła, a jego dziecko, chyba jako jedyne w Triburbii dorabia, opiekując się innymi dziećmi.
Bo gangster, na którego skinienie giną ludzie, nie potrafi sobie poradzić z córką gnębioną w szkole przez koleżankę.
Bo pisarz, który zarobił świetną kasę na swojej autobiografii zostaje oskarżony o jej sfabrykowanie.
Nie nawdychałam się „Dymu”, poczułam raczej zapach farb – tej, którą maluje się nowe klatki schodowe w modnych, eleganckich dzielnicach i trochę tej, którą szaleni artyści nakładają grubo na naciągnięte płótna. Ręce zaś ubrudziłam klejem, gdy próbowałam posklejać tą dzielnicę, jej mieszkańców przyszpilić do właściwych numerów domów. Musiałam wziąć kartkę i zapisać sobie imiona, połączyć je sznurkami relacji i okazało się, że „każdy z każdym”, że przecinają się w najmniej spodziewanych miejscach, że rysują dziwaczne wzory, że Triburbia cała jest siecią zależności i w gruncie rzeczy powinna mieć kształt rogów, które ktoś komuś przyprawia – nie mówię tu tylko o seksie, ale też o biznesie, o przyjaźni, o stosunkach dobrosąsiedzkich. Tyle tylko, że bohaterowie żyją w nieświadomości i co dzień spotykają się na śniadaniu w jednej z okolicznych knajpek, do kieszeni chowają przekonania, żale, podejrzenia, tylko po to, żeby wspólnie zjeść jajecznicę, napić się i pogadać o pogodzie, wyniku meczu, albo grasującym w dzielnicy pedofilu. Wiadomo przecież, że samotne jedzenie źle wpływa na trawienie, więc warto na godzinkę czy dwie zapomnieć o głębokim myśleniu i płytko poślizgać się po niezobowiązującej pogawędce.
I to, co mnie uderzyło to fakt, że ci ludzie w ogóle się nie znają. Że spędzają razem kilkanaście godzin tygodniowo, a poza imionami nic ich nie definiuje, że prawdziwa twarz już dawno nie wystawiona do słońca, blednie gdzieś pod maską, że te maski tak przylgnęły do prawdziwych twarzy, że chyba zdejmie się je razem ze skórą. To smutny obraz naszych czasów – lęku przed drugim człowiekiem, braku czasu na drugiego człowieka, braku czasu na wszystko inne, niż zarabianie pieniędzy – żeby było szybciej, lepiej, znośniej na świecie. Żeby śniadanie w knajpce i jakiś rejs luksusowym jachtem, żeby zatkać uciekające życie jakimś korkiem, zatrzymać i w tym życiu się nie nudzić. Tylko o to chodzi.
„Dym” się chyba zestarzał i teraz modne dzielnice wyglądają inaczej. Inny ruch powietrza, inne oddychanie, inny język, inne widoki, inni ludzie. Wszystko dzieje się szybciej, migotliwiej i choć konstrukcja jest taka sama – oś, na której podoczepiane małe scenki, miniaturki, wprost do oprawienia w ramkę, to koło „Triburbii” toczy się z większym rozmachem i pozostawia na języku smak metalu. Bo przesłanie odczytałam raczej jako negatywne – że świat zwariował, ale tylko dlatego, że ludzie zwariowali, że niczego w życiu nie można być pewnym i że nie ostała się właściwie żadna świętość, bo zbrukać można miłość, przyjaźń, czyste sumienie. I że nie pozostaje nawet wspólne śniadanie, bo nagle Triburbia stała się „passe” i trzeba jak najszybciej szukać innego modnego miejsca na niby-życie.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Świat Książki]

*"Dym"
**"Brooklyn Boogie"