środa, 12 marca 2014

JA JUŻ WIEM

MICHEL BUSSI
„SAMOLOT BEZ NIEJ”
(TŁ. MAGDALENA KRZYŻOSIAK)
ŚWIAT KSIĄŻKI, WARSZAWA 2014

Ciężkie zadanie ma ten, kto opowiada o tej książce.
Tyle w niej emocji, szczegółów, faktów, które warstwa po warstwie zdejmuje się z fabuły wraz z kolejnymi przeczytanymi stronami. Tyle słów, które znaczą podwójnie. Tyle niespodzianek, czających się w zwykłych literach...
Ten, kto o tej książce opowiada, musi być jednak bardzo ostrożny. Żeby nie zdradzić za dużo, żeby nie pokazać zbyt szybko jakiegoś koloru włosów, albo zdjęcia. Bo każde słowo jest tu wskazówką. Albo może okazać się kluczem.
A wszystko zaczęło się w 1980 roku, tuż przed Wigilią, gdy airbus 5403 relacji Stambuł-Paryż, rozbił się na granicy między Szwajcarią a Francją, na górze zwanej Mont Terrible. Zginęło 168 osób ze 169 które leciały samolotem. Przeżyła jedna osoba – trzymiesięczne niemowlę, dziewczynka, która grzała się w płomieniach palącego się samolotu i tylko dlatego doczekała przyjazdu ratowników.
Piękna historia, o cudownie ocalonej dziewczynce. Tylko kilka chwil i do szpitala, w którym leżała, przyjeżdża dziadek. Tak, to Lyse-Rose. Tak, miała przylecieć z rodzicami na święta. Choć trochę szczęścia w tragedii, choć trochę nadziei. Ale jeszcze kilka chwil później dzwoni telefon. W słuchawce głos, który drżący oznajmia, że jest dziadkiem dziewczynki ocalałej z katastrofy. To Emily...
Szybko dało się to sprawdzić. Na pokładzie samolotu leciały dwie dziewczynki – każda z nich miała trzy miesiące. Nie ma nikogo, kto może rozwikłać tajemnicę – czy to Emily czy Lyse-Rose śpi teraz w szpitalnej sali? Bez dokumentów, bez rodziców, bez testów DNA, które w 1980 roku były jak z filmu SF. I żadnego wiarygodnego świadka. I same niewiadome. I dwie rodziny, które chcą odzyskać choć część – jeśli nie cała rodzinę, to namiastkę.
Zaczyna się walka o dziewczynkę, którą jedna z dziennikarek nazwała Ważką. O dziewczynkę, o której mówią też Lylie, bo do tego sprowadza się połączenie dwóch jej prawdopodobnych imion. To walka na miłość i argumenty. I na pieniądze, bo jedna rodzina jest bogata, druga biedna. I na fałszywe tropy. I na ten jeden jedyny, który okaże się zgodny z prawdą.
Zdaję sobie sprawę, że to historia napisana „dla sukcesu”, że autor mną manipulował, że ustawiał mnie tak, jak chciał żebym stała, że poruszał moimi dłońmi i byłam w jego rękach bezwolna. Ale nie przeszkadzało mi to wzruszać się tam, gdzie wpisał w linijki miejsce na łzy, nie przeszkadzało mi to denerwować się na tego, w kogo autor wymierzył złość, otwierać usta ze zdumienia, wylewać nieopatrznie herbatę z kubka, gdy zapomniałam o świecie na zewnątrz książki.
Zdaję sobie sprawę, że Marc, brat/niebrat Lylie, jest może trochę zbyt błyskotliwy, że detektyw zatrudniony do rozwiązania zagadki i spisujący wspomnienia zbyt barwnym posługuje się językiem, że zbiegów okoliczności tu co niemiara, ale poddałam się autorowi – a on mówił zawsze tylko tyle, ile chciał, by trzymać mnie przy sobie, narkotyzować tym tekstem, być może śmiejąc się zza stron, których szybko ubywało. Weszłam pomiędzy okładki i po prostu mnie nie było. Zapomniałam nawet o języku (który czasem kuleje), na rzecz fabuły – a to nie zdarza mi się często.
To gra z czytelnikiem. Najpierw Bussi denerwował rzucając strzępki informacji – powieść długo brała rozbieg – a potem, nim się obejrzałam, już byłam wysoko w chmurach i tak bardzo chciałam poznać prawdę, ze leciałam coraz wyżej i wyżej, bez protestów dając się prowadzić.
Czyż nie o geniuszu autora świadczy fakt, że czytelnik jest marionetką poruszaną jego tekstem?
Jestem rozdarta między zazdrością a ulgą.
Zazdroszczę tym, którzy jeszcze nie czytali, którzy dopiero zaczęli, nawet tym, którzy są w środku. Bo oni jeszcze nie wiedzą. Bo na każdej stronie czeka ich jakieś nie-do-wiary.
Ale czuję też ulgę. Że ja już wiem, że nie tkwię między stronami w niepewności. Że nie miotam się między Emily a Lyse-Rose. Że nie wspinam się na Mont Terrible wciąż od nowa. Że mogę już swobodniej oddychać i przestać tak bardzo martwić się o podwójną dziewczynę, do której najlepiej pasuje imię Ważka.
I że na nowo mogę zapuszczać moje obgryzione do krwi paznokcie.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Świat Książki]

środa, 5 marca 2014

NIE DO NAPISANIA

ZSUZSA BANK
„JASNE DNI”
(TŁ. ELŻBIETA KALINOWSKA)
CZARNE, WOŁOWIEC 2014

Przyjaźniły się, bo się wybrały – Aja, dziewczynka o ośmiu palcach – w jednej ręce miała ich tylko trzy, zamiast pięciu. Zawsze obok niej idzie Therese. Jedna mieszka z samą mamą – na skraju miasta, w domu, który ni to się buduje, ni rozpada, który ma poluzowaną furtkę i wielki ogród, w którym okna są nieszczelne i zamiast wieszaka na kurtki w ścianie straszą wbite gwoździe. Ojciec Ai zjawia się raz na rok – latem, w piękne jasne dni. Jest z nimi miesiąc, albo dwa tygodnie. Dobudowuje kolejne pokoje, wbija nowe gwoździe w ścianę, uczy Aję jeździć na rowerze i nieustannie biega, skacze, robi salta. A potem wsiada do autobusu i odjeżdża w stronę wielkiego statku, który wiezie go do Ameryki – tam występuje w cyrku, skacząc z jednego trapezu na drugi, pod samą jego kopułą. Matka Ai, Evi, zeszła na ziemię, choć kiedyś też sięgała nieba, spacerując po linie rozwieszonej wysoko nad klepiskiem cyrku. Pojawiła się Aja, więc Evi musiała zacząć stąpać po podłogach. Therese też mieszka z samą mamą – jej ojciec umarł w wieku 30 lat, a ona tylko wyobraża sobie, że pamięta jego zapach, zarost na twarzy i to, jak do niej mówił.
Aja i Seri są nierozłączne.
Stopami zrywają stokrotki, bujają się w wielkiej chuście, którą Evi zawiesiła dla nich w ogrodzie, pływają w rzece, biegają, a gdy jest zimno, żeby się ogrzać, wkładają stopy do zlewu wypełnionego gorącą wodą.
A na koniec dnia, gdy już muszą się rozstać, zamiast wymienić pożegnalny uścisk dłoni albo pocałunek, robią gwiazdę, która znaczy więcej niż każde inne „do widzenia”.
Jeszcze potem do tej dwójki dołączył Karl – chłopak, którego brat zaginął i który przez całe życie musiał zmagać się z jego już-nie-istnieniem. Karl zamknął trójkąt, przypieczętował, wszedł w ten świat, jak w swój własny.
Karl od tyłu to Lrak.
Na Therese wołali Seri, a od tyłu to Ires.
Tylko Aja czytana na wszystkie strony pozostaje tym samym. Jej imię się nie zmienia. I w pewnym momencie przestaje też rosnąć. Jakby chciała zatrzymać te wszystkie jasne dni. Jakby jasne dni mogły być tylko, gdy jest się dzieckiem. Potem troszkę czernieją, najpierw na brzegach, niezauważalnie, później ciemność pożera coraz większą część dnia i już w ogóle nie widać słońca – same tylko problemy i kłamstwa, które nagle okazują się spowijać wszystkie jasne dotąd dni.
Ironią jest ta niezmienność Ai, podczas gdy to właśnie ona okazuje się najbardziej tonąć w tej czerni, w kłamstwach, w ułudzie i w życiu jakie ktoś dla niej wymyślił.
Czytałam tę książkę wolno – zbyt szybkie przewracanie stron mogłoby ją rozsypać... To książka o związkach – o niciach, jakie plotą się między ludźmi, o sieciach,w jakie łapią się i z których nie mogą się wydostać. O tym, że czasami te sieci są ratunkiem, a czasami duszą. O tym, że za każdą córką (czy synem) stoi matka, która całe życie poświęca na to, by wyścielić drogę dziecka najdelikatniejszym puchem. Że każda robi to na swój sposób. Że czasem to nieudolne, ale zawsze z miłości.
To prawie niemożliwe, żeby tak pięknie napisać książkę, tak zaczarować język, tak go poskładać. A jednak Bank w to „prawie” trafiła i napisała coś tak pięknego, że nie umiem tej książki czytać. Ją się smakuje, po kęsku, po kawałeczku, bo za dużo naraz to jak profanacja. Podziwia się te słowa, jedno za drugim płynące, w niespotykanych konfiguracjach. Przestaje być ważna fabuła, choć jest dobra i przynosi wiele zdarzeń.
Bo takich historii się nie pisze – one po prostu wychodzą z człowieka. Takich słów nie ma w słownikach – są w dłoniach, trzymających pióro, w języku, który opowiada, w sercu, które bije rytmem zapisywanych liter...


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne]