sobota, 3 listopada 2012

GUINNESS W WERSJI DLA KOBIET


LUCYNA OLEJNICZAK
„JESTEM BLISKO”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2012

Niedawno słuchałam w radiu rozmowy z Krzysztofem Kotowskim, polskim autorem kryminałów, który stwierdził, że czyta właściwie tylko książki naukowe i popularnonaukowe, ponieważ książki z cyklu – ktoś ginie, a na końcu ktoś na mówi dlaczego i kto go zabił, kompletnie go już nie pociągają. A chwilę później wpadła w moje ręce „Jestem blisko”. I od razu przypomniały mi się słowa Kotowskiego. Zasiadłam więc trochę sceptycznie nastawiona, choć lubię dobre kryminały.
I właściwie tę książkę połknęłam, bo czyta się ją tak, jak się zjeżdża z górki na sankach, szybko, łatwo i dość przyjemnie.
Lucyna i Tadeusz, sympatyczna, inteligentna i oczytana para pięćdziesiąt plus, jedzie do Irlandii w odwiedziny do przyjaciółki. Chcą pozwiedzać, pobuszować po zapomnianych irlandzkich cmentarzach, wziąć udział w Bloomsday czyli obchodach na cześć Joyce'a i jego „Ulissesa”, a wieczorami w irlandzkich pubach pić guinnessa i gadać, gadać, gadać. Plan wygląda pięknie i zaczyna się wszystko według planu – przyjaciółka Marta i jej córka Małgosia, opowiadają gościom historię dziewczyny, która niegdyś mieszkała w ich domu i została zabita przed odrzuconego zalotnika. Z tym, że zalotnik zaklinał się, iż tego nie zrobił, a dowody przeciwko niemu, które odnalazły w archiwach kobiety, są zbyt wątłe. Na podstawie nich został jednak stracony. Wszyscy postanawiają zając się tą sprawą i oczyścić chłopaka z zarzutów – mimo że pośmiertnie, postanawiają przywrócić honor jego imieniu. Jednak od pierwszej nocy Lucyna zasypiając słyszy głosy „guilty, guilty” - szepczą tajemnicze głosy...
Tymczasem Małgośka, która na dobre przejęła się sprawą, nagle znika. I trzeba szukać już nie tylko dowodów w obronie niesłusznie skazanego chłopaka sprzed kilkuset lat. Trzeba szukać jak najbardziej współcześnie zaginionej Małgośki.
Na okładce widnieje zachęcające „irlandzkie piwo, polski humor i kryminalna intryga”. Irlandzkie piwo – jest. Opisane tak sugestywnie, że miałam w ustach nadprodukcję śliny. A piwo to symbol. Bo wraz z nim idą runy, tajemnicze zjawy, banshee, które wyją nocami pod oknami, legendy, cmentarze i na tych cmentarzach celtyckie krzyże z charakterystycznym kołem. To była dla mnie kwintesencja tej książki, to, co w niej najważniejsze, co najbardziej ciekawiło.
Kryminał – nie do końca. Owszem jest intryga, są porywacze, jest śledztwo, jest nawet irlandzka policja, ale to raczej powieść obyczajowa.
Polski humor zaś wyszedł najgorzej – toporny, rubaszny, niski i dla mnie wcale nieśmieszny. Wiązał się głównie z Władysławem i Michaliną – starszym małżeństwem, przyjaciółmi Lucyny i Tadeusza, którzy przypadkiem też znaleźli się w Irlandii i przypadkiem też w tym samym mieście i przypadkiem też biorą udział w śledztwie. A przypadkiem Władysław ma nadprzyrodzone zdolności, posługuje się wahadełkiem i runami i twierdzi, że potrafi zorganizować seans spirytystyczny. A autorka bezlitośnie się z niego nabija, pozwala na to wszystkim innym i czyni go, oraz panią Michalinę i ich związek przerywnikiem i wykrzyknikiem, który ma nadać powieści nutkę uśmiechu. Mnie kąciki ust wykrzywiały się w zupełnie inną stronę - drgały raczej w nerwach i irytacji.
Nie mniej jednak w Irlandii Lucyny Olejniczak było całkiem przyjemnie. Lekko gorzkawo i lekko słodko – to jak pić guinnessa w wersji dla kobiet, z porzeczkowym sokiem. Smaczne.

[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka]

2 komentarze:

  1. Nie potrafię niestety przekonać się do kryminałów. I sądzę, że książka Lucyny Olejniczak raczej nie zmieniłaby mojego nastawienia do tego gatunku.

    OdpowiedzUsuń
  2. właśnie czytam, ciekawa jestem, jak wypadnie polska powieść o kraju, w którym tyle lat już mieszkam. Dopiero na początku jestem, więc ominęłam Twoje opisy w środku.

    OdpowiedzUsuń